piątek, 23 marca 2018

Rozdział 5

Następnego dnia czekała mnie surowa reprymenda od znienawidzonego nauczyciela. Poczerwnieniały ze złości mężczyzna zdawał się przygotowywać do ewentualnego ataku, ba, jego palce znajdowały się niebezpiecznie blisko długiej, białej różdżki. Jakkolwiek to brzmi. 
— Waymare, od dzisiaj będziesz uczęszczać na moje zajęcia dwa razy w tygodniu o godzinie szóstej nad ranem, środy i piątki, bez żadnego wyjątku. Jeśli opuścisz lekcje chociaż raz to liczba godzin się powiększy. Dzisiaj dostajesz jeszcze dwie oceny niedostateczne, pilnuj się, bo jeszcze nie zdasz — uśmiechnął się szyderczo. Miałem ochotę wstać i posłać mu drętwotę w brzuch! Dlaczego się tak do mnie zwracał? Czy to nie podchodziło pod naruszanie praw człowieka, o których opowiadał nam Profesor Binns, martwy nauczyciel Historii Magii? — Ach, twoja matka jeszcze dzisiaj dostanie ode mnie list. Och, poprawka, twój ojciec go dostanie — właśnie wtedy przesadził. Spiorunowałem go wzrokiem, chwyciłem gwałtownie książki i ruszyłem w kierunku drzwi. — Jeśli opuścisz salę, Ravenclaw straci dwadzieścia pięć punktów — uprzedził. Przypomniałem sobie rozmowę z kolegami i... szczerze mówiąc to miałem to gdzieś. Po prostu wyszedłem na korytarz i pobiegłem do dormitorium Krukonów. Nie miał prawa tak do mnie mówić! Poza tym co go interesowały moje oceny? Na pewno nie zależało mu na mojej promocji do następnej klasy. Prawdopodobnie miał gdzieś czy zdam czy nie zdam, właściwie to ja też miałem to gdzieś. Jeśli miałem skończyć trzecią klasę z tak słabymi ocenami, wolałem poczekać na zmianę nauczyciela, co umożliwiłoby mi otrzymanie lepszej.
— Waymare, gdzie tak pędzisz?! — moje przemyślenia przerwał dobrze znajomy, denerwujący głos. Przede mną znajdował się Lucjusz Malfoy w pełnej okazałości - mundurek z zielonym krawatem idealnie wspólgrał z jego chytrym uśmieszkiem i iskierkami tańczącymi w wielokolorowych oczach. Czego on znowu chciał? — Nie powinieneś być teraz na lekcji? Myślałem, że Krukoni ich nie opuszczają.
Dopiero wtedy spostrzegłem stojące obok niego dziewczyny; Alecto Carrow, siostra bliźniaczka Amycusa Carrowa, patrzyła na mnie z typowym bitch-facem, a Valerie Yaxley podkreślała swój biust rękoma. Dwie idiotki! Pomyśleć, że któraś z nich mogła zostać moją narzeczoną - może moi rodzice to planowali?
— A Ślizgonów to nie dotyczy? Nie, po prostu nie chciało mi się tam siedzieć.
— Szukamy Narcyzy. Dziewczyny mówią, że nie widziały jej dzisiaj na śniadaniu, jeśli coś jej się stało to nigdy sobie tego nie wybaczę. Wiesz, ewentualnie będzie trzeba typa zlać — wypowiadając ostatnie zdanie wypiął pierś do przodu. — Niedawno pobiłem się z takim siódmoklasistą, stanąłem w obronie Alecto.
— Och, jesteś naprawdę odważny — rzuciłem.
— No, nie chcę się chwalić, ale poszedłbym nawet na bitkę z pięcioma osobami. Bo dlaczego nie? Tylko kto chciałby się ze mną bić? Boją się mnie.
No na pewno.
— Wiesz, Lucjuszu, jeśli spotkam Narcyzę to ci wszystko przekażę. Na razie muszę iść odrobić lekcje z mugoloznastwa — skłamałem. Nie chodziłem na mugoloznastwo, ponieważ nie widziałem w tej lekcji niczego ciekawego.
— Chodzisz na mugoloznastwo? — spytał zdziwiony.
— A coś w tym złego?
— Po co ci ta bezużyteczna wiedza? Ach, już rozumiem, chodzi ci o nową profesor. Ładna, ale jest szlamą, więc nie ma nawet co ruszać. Gdyby nie status krwi to nawet bym mógł się z nią przespać...
Co on w ogóle gadał? Naprawdę twierdził, że jakakolwiek nauczycielka poszłaby z nim do łóżka? Przecież on miał tylko trzynaście lat! Valerie i Alecto prawdopodobnie również w to nie wierzyły - ich miny wskazywały na lekkie zażenowanie i znudzenie.
— Robin, nie miej mi tego za złe, ale po prostu nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Idziemy, Malfoy — powiedziała Valerie. Z początku zdziwiony, chwilę później uśmiechnięty i zmotywowany do działania, ominąłem znajomych i pobiegłem w kierunku wieży Krukonów. Po drodze musiałem ukryć się przed Pomoną Sprout, która najwidoczniej zgubiła się w labiryncie schodów. Czasem wątpiłem w kompetencje grona pedagogicznego.
Jakiś czas później dotarłem na miejsce. Zagadka zadana przez kołatkę w kształcie orła była w miarę łatwa, dotyczyła owoców morza. Czy mogło być coś prostszego? Cóż, prawdopodobnie mogło. WIele razy zdarzyło mi się siedzieć pod nią i czekać na inteligentniejszego ucznia, by móc wejść do środka. Na szczęście okazała się dla mnie łaskawa, nie wymagała wiedzy z dziedziny numerologii lub innych bzdet.
W środku znajdowało się kilka osób; dwie z nich stały przy oknie, reszta czytała opasłe książki. Rozpoznałem tam nawet mojego braciszka - rozmawiał z chudą jak patyk, ciemnowłosą dziewczyną. Naprawdę? Podrywał kogoś w miejscu, w którym za chwilę mogła pojawić się jego dziewczyna?
— Marcus? — spytałem. Chłopak odwrócił się szybko, następnie posłał dziewczynie szeroki uśmiech i podszedł nieco bliżej. — Czy ty na pewno dobrze się czujesz? Gdzie jest Deirdre? — nie żeby mnie to wszystko interesowało. Po prostu czasem robiło mi się jej szkoda; zakochana nastolatka wymagała na odrobinę szczerości i szacunku. Traktował ją jak osobistą laleczkę, którą mógł zostawić w jakimkolwiek miejscu, a potem zwyczajnie po nią wrócić. 
— A gdzie może być prefekt? Na lekcji — parsknął śmiechem. — A ty? Nie wierzę, że TY opuściłeś jakąkolwiek godzinę — och, chyba mnie jednak dobrze nie znał. W drugiej klasie opuściłem aż dziesięć godzin, ha!
— Jestem zwolniony. Co tutaj w ogóle robisz? Kto cię wpuścił?
— No Deirdre — przewrócił oczyma. — Czekam tutaj na nią. Lyd, Lau, Li... — spojrzał na towarzyszącą mu dziewczynę, chyba koleżankę z dormitorium Deirdre, i zastanowił się nad jej imieniem. — Laura. Laura dotrzymuje mi towarzystwa — wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami. — No, młody, a jakieś problemy w szkole masz? Trzeba komuś wpierdolić? — w tamtym momencie wyczułem od niego nutę alkoholu. No tak, nie interesowałby się moimi problemami gdyby nie był opanowany procentami. Z drugiej strony to dobrze było mieć w starszym bracie jakieś oparcie, tamci idioci na pewno byli na mnie wkurzeni, planowali się zemścić za stratę tak wielu punktów. Dobrze, że nie wiedziały o tym pozostałe klasy!
— Może nie idź już dzisiaj na lekcje. Wracaj do dormitorium — powiedziałem stanowczo.
— Nie. Muszę ci coś jeszcze przekazać — uniósł palec do góry. — Masz napisać list do ojca — dopiero wtedy przypomniałem sobie o złożonej obietnicy. Miałem napisać zaraz po dostaniu się do drużyny, możliwie jak najszybciej. Cholera! Dlaczego nie mógł mi o tym przypomnieć wczoraj? 
— Dobra, zaraz się tym zajmę — westchnąłem, posłałem mu krzywy uśmiech i pobiegłem na górę po kawałek pergaminu. Nabazgrałem na nim kilka niewyraźnych liter układających się w słowo "Cześć!", a potem rozwinąłem list; napisałem trochę o kwalifikacjach do Quidditcha, pochwaliłem się pozytywnymi ocenami i napisałem pięć razy, że naprawdę mocno go kocham. Pozdrowiłem nawet Wiltiernę! Musiałem jakoś się im przypodobać: nadchodzący list od nauczyciela nie mógł być dla nich dobrą wiadomością. Przynajmniej dla ojca, bo jego kobiety moje oceny nie obchodziły. 
Kiedy opuszczałem Pokój Wspólny lekcja już się skończyła. Po drodze spotkałem zdyszanego Edoriusa, który najwyraźniej mocno się zmęczył. Obrzuciłem go wzrokiem przepełnionym niezrozumieniem i położyłem dłoń na jego ramieniu.
— Na twoim miejscu opuściłbym Hogwart. Połowa Ravenclaw'u wie o tym, że straciliśmy przez ciebie punkty — przełknął głośno ślinę. O nie. Czyli wszelkie obawy się spełniły! — Idioci powiedzieli wszystkim przed chwilą, plotki szybko się rozniosły. Emily Wine mówi, że zabije cię Rictusemprą... nie wiem co jest gorsze, zginąć z ręki tej brzydalki czy umrzeć z powodu łaskotek — pokręcił lekko głową.
— Muszę iść do sowiarni. Przejdziesz się ze mną? — zaproponowałem obojętnym tonem. W rzeczywistości wszystko we mnie wrzało! Nie mogłem poruszać się normalnie po korytarzach. Największa patologia Hogwartu planowała się mnie pozbyć, prawdopodobnie wywalić z tej głupiej placówki. Nie powinienem chodzić sam!
— Wybacz, muszę zrobić jeszcze pracę na Zielarstwo — skrzywił się. Wiedziałem, że po prostu nie chciał narażać się na niebezpieczeństwo ze strony moich licznych wrogów. W jednej chwili stałem się najbardziej znienawidzonym uczniem Ravenclaw'u. Czy mogłem komukolwiek zaufać? Jeśli Edorius bał się obok mnie chodzić to... chyba nie miałem nikogo. Czułem dziwne uczucie w żołądku, którego nie byłem w stanie jakkolwiek określić. Co się ze mną działo? To strach.
— No dobra. Dzięki — i szybko go wyminąłem. Musiałem znaleźć sobie jakąś obstawę, ale...  kogo? Nie licząc Edoriusa, nie miałem żadnych przyjaciół i dobrych znajomych. Może Blair Rosier? Nie, ona pewnie także mnie nienawidziła Niby taka milutka, a jednak wredna siksa. Z drugiej strony, przed kim ona mogłaby mnie obronić? 
Po drodze musiałem ukryć się przed dwiema grupami Krukonów zaciskających palce na różdżkach różnych kolorów, długości i o specyficzej giętkości. Jeden z chłopców wykrzyczał moje imię, ale zdążyłem się ukryć. Na miejsce dotarłem po rozpoczęciu lekcji Zielarstwa; dotarłem do śmierdzącej Sowiarni, odnalazłem swoją brązową sowę, którą kupiłem w pierwszej klasie za własne kieszonkowe(mój pierwszy, samodzielny zakup!) i przywiązałem przesyłkę do jej nóżki. 
Kiedy myślałem, że wszystko się powiedzie, kiedy już wyszedłem i znalazłem się nieopodal chatki gajowego, wszystko zostało zaprzepaszczone. Drogę do mostu zagrodziła mi grupa chłopców z mojego dormitorium(towarzyszyło im kilka osób ze starszych i młodszych klas), widocznie wkurzonych i gotowych do walki.
— No, Waymare, ostrzegaliśmy cię — powiedział jeden z nich, chyba Klaudiusz, czystokrwisty czarodziej, z którym dzieliłem pokój. — Tracimy przez ciebie jeden punkt i koniec. Musisz ponieść konsekwencje... a ja naprawdę nie chciałem tego robić — skrzywił się. — To co? Zrobię to sam, hm?  Wyciągaj różdżkę.
— Zwariowałeś? Nie będę z tobą walczyć — jak on wpadł na taki głupi pomysł? Chciał łamać regulamin szkolny na tak otwartym, widocznym terenie? Niemniej, wyciągnąłem różdżkę i zbliżyłem się odrobinę, cały czas w chłopaka celując.
— Nie zwariowałem. Drętwota! — bladopomarańczowy promień powędrował w moim kierunku, ale ostatecznie uległ błękitnemu Protego – bynajmniej nie mojemu.
— To stąd macie takie dobre oceny, idioci?!
Lucjusz Malfoy stanął w mojej obronie. Nie Edorius, nie Marcus, a Lucjusz! Skąd on się tam w ogóle wziął? Czysty przypadek uratował mnie od ośmieszenia i lekkiego bólu w okolicach twarzy. Bo zaklęcie przeciwnika wcale nie było takie silne!
— A ty czego tutaj chcesz, Malfoy? Myślałem, że wścibskie węże nie pomagają słabszym — zadrwił Klaudiusz. Ogarnęła mnie niesamowita wściekłość przeplatana z pewnością siebie. Nie mogłem pozwolić na takie głupie odzywki! 
— Drętwota! Rictusempra! Drętwota! — zaklęcia ruszyły w kierunku chłopaka z zawrotną prędkością; uderzyły w jego ciało, sprawiły, że upadł i zaklął głośno. Tłum ludzi natychmiast rozpoczął szaleńczą walkę. Mnóstwo zaklęć powędrowało w moim kierunku, większość z nich odbijał Malfoy i towarzysząca mu banda starszych Ślizgonów. Ja stanąłem oko w oko z Liamem, mugolakiem, który uważał się za lepszego ode mnie. Ta szlama śmiała w ogóle tak myśleć? O nie.
Kolejne uderzenia. Po ogłuszeniu chłopaka naskoczyła na mnie trójka drugoklasistów; słabsze, ale lecące z zawrotną szybkością zaklęcia co chwilę uderzały mnie w różne części ciała. Przeciwna grupa zyskiwała przewagę, Malfoy również nie mógł poradzić sobie z narastającą falą Krukonów. A ja? Ja również radziłem sobie coraz gorzej. Jakiś chłopak uderzył mnie nawet pięścią w nos; szkarłatna ciecz pociekła po moich wąskich wargach, następnie wsiąkła w materiał białej koszuli.
— Kurwa! — wymsknęło mi się. I kiedy wszystko wydawało się stracone, kiedy Malfoy padł na ziemię, a jego goryle radziły sobie ostatkami sił, pojawiła się swego rodzaju odsiecz. Odsiecz, której wcale się nie spodziewałem.
— Drętwota! Levicorpus! — jedna wyrazista, pomarańczowa smuga uderzyła wszystkich trzech napastników, następne zaklęcie uniosło Klaudiusza w powietrzu w ten sposób, że wisiał do góry nogami. Kilku innych przeciwników padło pod naporem kolejnych potężnych zaklęć. Powoli wstałem, przetarłem cieknącą krew i spróbowałem rozpoznać mojego wybawcę.
Bellatriks Black. Uratowała nas sama Bellatirks Black! Czy ona miała czas na takie głupie zdarzenia? Szczerze mówiąc to nic do mnie jeszcze nie docierało. Cały ten dzień wydawał się... dziwny? Byłem otępiały, śniłem na jawie i... mój Merlinie, dlaczego wszystko było takie nierealistyczne?
— Spadajcie stąd zanim przyjdą nauczyciele. Nie dziękujcie — powiedziała ostro dziewczyna i popędziła nas w kierunku zamku. Przedtem ściągnęła gacie Klaudiuszowi za pomocą prostego zaklęcia, po czym zrzuciła go gwałtownie na ziemię. Ja nie wiedziałem jak zareagować. Po prostu uśmiechnąłem się do niej i odszedłem - zalany krwią swoją i cudzą. Szczerze mówiąc po stoczeniu takiego pojedynku czułem się o wiele lepiej. Poza tym prawda wyszła na jaw - wiedziałem, kto tak naprawdę był moim przyjacielem. Edorius, który zostawił mnie w potrzebie, a może Malfoy, który natychmiast przyleciał z odsieczą?  Och, jeśli o nim mowa, towarzyszył mi w trakcie wędrówki do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u. Poczochrane, jasne włosy współgrały z idealną, wówczas pokiereszowaną i zakrwawioną twarzyczką chłopaka. Postrzępiona szata, prawdopodobnie bardzo droga, nadawała się na szmaty. A to wszystko przeze mnie! Musiałem okazać mu chociaż odrobinę wdzięczności. Bo byłem wdzięczny. Naprawdę byłem wdzięczny!
— Dzięki, Lucjusz. Za pomoc — uśmiechnąłem się lekko. 
— Mówiłem, że nadaję się do walk. Normalnie rzuciło się na mnie z czterdzieści osób, to jakaś masakra — no i już wtedy powrócił dawny, denerwujący Malfoy. Po pierwsze, nie było tam nawet piętnastu osób, po drugie, nie rzuciła się na niego POŁOWA zebranych, maksymalnie trzy osoby. Nie miałem jednak serca odbierać mu dumy i szczęścia jakim emanował po stoczonym pojedynku.
Jakiś hektolitr krwi później dotarłem do Pokoju Wspólnego. I ponownie spotkałem tam braciszka, tym razem w towarzystwie jego dziewczyny. O ile on niczego nadzwyczajnego nie zauważył, o tyle ona natychmiast oderwała się od jego ust i do mnie podbiegła. 
— O Merlinie, co ci się stało? Czy to... — i chyba się domyśliła. — Wiedziałam, że coś się szykuje. Słyszałam, że wielu osób nie było na lekcjach — pokręciła lekko głową. — Trzeba wyciągnąć konsekwencje. Marcus?
Chłopak - z początku znudzony – po chwili wstał i poklepał mnie po ramieniu.
— No to kogo mam pobić? — spytał całkowicie poważnie.
Oburzona Deirdre natychmiast uderzyła go w potylicę.
— Zwariowałeś? Będziesz miał kłopoty. I tak za dużo rozrabiasz — pokręciła lekko głową.
— Naprawdę nic się nie stało. Już mi nic nie zrobią — zarechotałem. Śmieszyło mnie to. Dlaczego? Sam już nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
— Robin, nie możemy tego tak zostawić. Porozmawiamy o...
Właśnie wtedy do pomieszczenia wbiegła podekscytowana Blair. Tamtego dnia założyła białą, prześwitującą sukieneczkę i niebieski krawat - jedyną oznakę przynależności do Ravenclawu. Wiecznie zastanawiałem się nad tym jaka cecha charakteru zaważyła nad jej przydziałem - bardziej nadawała się do Slytherinu.
— Robin, czy to prawda? Czy to prawda, że walczyłeś z Klaudiuszem? Chciałam ci pomóc, ale nie mogłam przyjść — pisnęła i natychmiast mnie przytuliła. Nie miałem pojęcia jak się zachować, więc sztucznie ten gest odwzajemniłem. — Boli cię coś? Może zrobić ci opatrunek? — oderwała się ode mnie, przyłożyła dłonie do mych obu skroni, obecnie pulsujących od bólu i ucałowała mnie w czoło. 
—  Wszystko w porządku, Blair. Nie musiałaś — posłałem jej uśmiech. Jak te wieści się szybko rozniosły! Jak to w ogóle się stało? Nagle wszyscy dowiedzieli się o jakiejś bójce między uczniami Ravenclawu i Slytherinu. No tak, to całkiem duża sprawa. 
— Słyszałam, że użyłeś zaklęcia szatańskiej pożogi — no, czasem przeinaczanie zdobytych informacji mnie zadziwiało. Naprawdę? Trzecioklasista miałby posługiwać się tak potężnym zaklęciem? Czy ludzie naprawdę w to wierzyli? Nie żeby mi to przeszkadzało. Wolałem uchodzić za mistrza pojedynków niż idiotę nie potrafiącego zapamiętać jednej, prostej formułki.
— Później o tym porozmawiamy, dobra? Muszę iść... odpocząć — rzuciłem. Promieniujący ból w okolicach szczęki i głowy zdecydowanie wyniszczał mnie od środka. Przestawałem funkcjonować normalnie, czułem się jak na lekcji Zielarstwa, na której nauczycielka przedstawiała nam usypiające, wywołujące halucynacje, rośliny. Wszystko widziałem jak przez mgłę.
— Dobrze. Gdyby cię coś bolało to po prostu kogoś do mnie przyślij — i właśnie wtedy złożyła na moich ustach krótki pocałunek. Następnie opuściła Pokój i pozwoliła mi kontynuować rozmowę z Deirdre i braciszkiem.
— Widzisz? On chyba nas nie potrzebuje — powiedział Marcus. Wydawał się bardziej pijany niż wcześniej. Kiedy dziewczyna otwierała usta, by coś powiedzieć, on zbliżył się niebezpiecznie blisko i szepnął mi do ucha kilka niezrozumiałych słów. — To niezła laska, nie zmarnuj tej okazji. Masz już piętnaście lat — i ponownie się oddalił. Miałem trzynaście lat! 
— Przestań tyle chlać, idioto. Nie będę z nikim szedł do łóżka — fuknąłem i ruszyłem w kierunku Pokoju Wspólnego. No nie! Jakim prawem on w ogóle się tak do mnie zwracał? Nigdy nie lubiłem poruszać tak krępujących tematów.
Resztę dnia spędziłem w łóżku. Zasnąłem stosunkowo wcześnie, spokojny i obolały, jednocześnie męczony myślą o nadchodzącym spotkaniu z nauczycielem. Czy coś mogło pójść gorzej? Mimo wszystko, ten wyczerpujący dzień w jakimś stopniu wykreował mój zróżnicowany charakter.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej!

Wiem, że minęło mnóstwo czasu od ostatniego rozdziału, ale naprawdę - szkoła nie jest żartem. A tyle lat już przeleciałem bez nauki, wszystkie egzaminy poza maturką napisane dobrze, a teraz... teraz to cały czas uczyć się muszę, żeby sobie jakoś poradzić, matko. Nie wiem czy chciałbym być już na studiach czy nie, w sumie to nie, bo jeszcze nie wiem, co chciałbym zrobić. Może pójdę na dziennikarstwo... albo coś związanego z historią, zobaczę.

Następny rozdział NA PEWNO pojawi się szybciej, dajmy na to za dwa tygodnie.

Pozdrawiam,
Annoying Catman. :p

czwartek, 1 marca 2018

Rozdział 4


                Odnosiłem wrażenie, że czas w Hogwarcie upływał szybciej niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Wystarczyły mi trzy dni, żeby stracić wszelkie chęci do nauki i wyzbyć się jakiejkolwiek sympatii do nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Właściwie to szczerze wątpiłem czy jakakolwiek jej doza się kiedykolwiek pojawiła!
                Mojego samopoczucia nie poprawiał zbliżający się wielkimi krokami nabór. Nie mogłem przygotować się na zdobycie tytułu największego pośmiewiska w Hogwarcie, narażenia się na wredne teksty pozostałych uczniów i ośmieszenie się przed Lucjuszem. Już w piątek zaczepił mnie na błoniach i poinformował, że będzie obserwował mnie z trybunów. Dlaczego w ogóle o tym wszystkim powiadomiłem? Nie powinienem przystawać na propozycję Edoriusa. No cóż, nie było już odwrotu – nie zamierzałem słuchać głupich pytań na następnej uczcie międzyrodzinnej, o nie…
                Poza tym musiałem oswoić się z myślą, że czekały mnie prywatne konsultacje z Christopherem Mayersem, okropnym nauczycielem, o którym już wcześniej wspomniałem. O ile większość wzdychających na jego widok uczennic ucieszyłaby się na samą myśl o spotkaniu po godzinach, o tyle ja nie potrafiłem na to w ten sposób patrzeć. Może to wina mojej orientacji, może ogólnej niechęci, a może wszystkiego po trochu.
                Niestety, w końcu nadszedł ten dzień. Niedziela, promienie słońca zalewające zielone błonia, wywołujące uśmiech na ustach wielu młodych ludzi. Nic dziwnego, ładna pogoda musiała się kiedyś skończyć, musieli czerpać z życia garściami. Wydawało mi się, że wszyscy zgrali się z organizowanym przez Raven naborem – wszystko dopisywało. Dlaczego więc nie potrafiłem się cieszyć? W sumie to nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na tak błahe pytanie. Prawdopodobnie przez te wszystkie negatywne sytuacje, które miały spotkać mnie tamtego dnia. Dobrze, że Edorius pozostawał w dobrym nastroju. Nasze relacje uległy pogorszeniu wczorajszego dnia, dokładnie na lekcji obrony przed czarną magią. Otrzymałem kolejnego okropnego, tym razem z prostego zaklęcia protego(trenowałem je całą poprzednią noc, byłem pewien, że opanowałem je do perfekcji), więc wspomniałem coś o panującej niesprawiedliwości. Dotychczas ignorujący moje chamskie teksty mężczyzna postanowił spełnić swoje groźby; Dom Orła stracił pięć punktów. Kiedy wyszedłem z Sali, koledzy z Dormitorum nie omieszkali powiedzieć mi, że jeśli taka sytuacja się powtórzy, dostanę w „pysk”. Właściwie to nawet ich rozumiałem… Gdyby nauczyciel dawał mi same wybitne za tak marny poziom(nic sobą nie prezentowali, nic!) to nigdy nie podważyłbym jego zdania.
                — To co, potrenujemy dzisiaj? Została już tylko godzina, Hufflepuff już pewnie wybrał jakichś słabiaków — zagaił nagle Nott. Przeżułem kawałek wiśniowego ciastka i uniosłem brew do góry. Przyzwyczaiłem się do złego traktowania Puchonów, ale w większości wypadków nie widziałem takiej konieczności. No, nieważne, nie zamierzałem przecież latać na miotle przed jakimś głupim treningiem. Musiałem znaleźć jakąś wymówkę.
                — Na pewno ktoś już tam trenuje — odpowiedziałem w końcu. Miałem nadzieję, że zrezygnuje z kolejnych próśb o trening.
                — Na pewno nie. Zobaczmy chociaż! — nalegał.
                — Nie. Obejdzie się bez tego — odstawiłem pusty talerz, wstałem i obrzuciłem siedzących wokół ludzi. Przedstawiciele różnych domów się wymieszali; obecnie Gryfoni siedzieli z Puchonami, Ślizgoni z Krukonami, zdarzały się także pojedyncze jednostki, które wybierały zupełnie inną drogę.
                — No dobra. To chodźmy chociaż po miotłę — zostało jeszcze mnóstwo czasu, ale zgodziłem się na to tylko ze względu na to uparcie kolegi. Nie odpuściłby mi, nie ma mowy!
                Po wyciągnięciu swoich Nimbusów 1000, wyprodukowanych w 1967 roku mioteł wyścigowych, mogliśmy udać się na boisko do Quidditcha. Po drodze zaczepił nas Liam, ten mugolak z mojego dormitorium. Był jedyną szlamą, którą Edorius w jakimś stopniu tolerował, pewnie przez to, że dzielili dormitorium. Ja nie przepadałem za nim od czasu, gdy zagroził mi za drzwiami prowadzącymi do sali obrony przed czarną magią. On śmiał do mnie tak mówić? Chyba upadł na głowę.
                Po przejściu przez tętniący życiem dziedziniec, pokłóceniu się z posągami gargulców i ominięciu kilku znajomych, dostaliśmy się na boisko. Zebrały się tam już pierwsze osoby; latały na miotłach, wyszukiwały wzrokiem naszej pani kapitan i życzyli sobie powodzenia. Widziałem też kilka osób ze starego składu, najwidoczniej również musieli wziąć udział w konkurencji.
                Na trybunach siedziało kilkanaście osób z różnych domów. Marcus i jego koledzy krzyczeli do mnie coś niezrozumiałego, jeden z nich pił coś z piersiówki. Co za patologia! Czasem naprawdę robił mi wstyd. No nieważne, poza nim machała mi jeszcze siostra. Najwidoczniej nie przyszła tylko po to, żeby mi kibicować, towarzyszyła jej cała Gryfońska drużyna. Kto nie chciałby dowiedzieć się czegoś o nowych uczestnikach?
                — Edorius, myślisz, że… — zacząłem, ale spostrzegłem się, że kolegi nigdzie  nie było. Zamiast niego pojawiła się rudowłosa piękność; biała, wręcz blada, szczupła i energiczna Blair Rosier. To ona skradła mi pierwszego całusa za regałami książek, w tajemnicy przed rodzicami i pozostałymi dziećmi. To ją pierwszy raz złapałem za rączkę, to dzięki niej na mojej twarzy pojawiały się wypieki. No tak, szybko zaczęła mnie denerwować. Natrętna dziewczyna nie potrafiła zostawić mnie w spokoju, często zaczepiała mnie na korytarzach i poruszała różne krępujące tematy. Czasem miałem ochotę powiedzieć jej, żeby się odczepiła, ale… w sumie to było mi jej szkoda. Zdarzało się, że po prostu nie potrafiłem komuś odmówić. No nieważne, tamtego dnia założyła szalik w kolorze Domu Orła(och, przecież było ciepło!), krótką czarną spódniczkę i białą koszulę.
                — Robin! — pisnęła. — Przyszłam, żeby ci kibicować. Z takimi mięśniami na pewno dostaniesz się do drużyny — zachichotała. Nie miałem żadnych mięśni! A może to był sarkazm? — Trzymam za ciebie kciuki. Dasz radę! — pocałowała mnie w policzek i uciekła na trybuny. Siedzący na najniższym miejscu braciszek głośno się roześmiał. Pewnie wyglądałem jak dojrzały burak!
                — Co chciała Blair? Och, lepiej zetrzyj szminkę z policzka — rzucił nagle Edorius. A gdzie był wcześniej? Gdyby cały czas koło mnie stał to może by temu wszystkiemu zapobiegł. Czasem wydawało mi się, że byłem zbyt niedojrzały, żeby patrzeć normalnie na niektóre rzeczy. Niemniej, poszedłem za jego radą i pozbyłem się czerwonego barwnika.
                Kiedy wymienialiśmy ze sobą spostrzeżenia na temat  uczestników, głównie negatywne, wszyscy inni zeszli już na ziemię, gawędzili wesoło o niezrozumiałych rzeczach. Raven Coleman wpadła nieco później, z miotłą i kufrem pod obiema pachami. Ubrała się w klasyczny strój zawodnika Ravenclaw’u; komponował się z krótkimi, czarnymi włosami i ostrym wyrazem twarzy. Na jej widok wszyscy się uciszyli.
                — Witam! — krzyknęła. — Cieszę się z takiego zainteresowania tematem. Prawdopodobnie wszyscy chcielibyście dostać się do drużyny, cóż, miejsc jest sześć, więc wszyscy mają szanse — tymi słowami potwierdziła, że stary skład może równie dobrze wylecieć. — Chciałabym, żebyście podzielili się według pozycji. Kandydaci na obrońców na prawą stronę, szukający na lewą, pałkarze na środek, potencjalni ścigający niech staną koło mnie — życzyłem powodzenia Edoriusowi i przeniosłem się na wyznaczone miejsce. Stanąłem obok Lucy Summers i Amelii Clearwater, dziewcząt, które służyły drużynie już kilka lat.
                — W porządku — Raven wyszła na sam środek. — Jako iż szukających jest najwięcej, zaczniemy do nich! — dziewczyna rozkazała im zaprezentować swoje umiejętności latania. Konkurencja ta wykluczyła ponad połowę zawodników; najpierw opadli pierwszacy, którzy wznieśli się niewiele ponad metr, a potem ci słabsi, wolniejsi i pozostali. Ostatecznie zostało dziesięć osób, w tym Augustus Rockwood, który zaoferował nam pozycję na spotkaniu międzyrodzinnym. Poradził sobie najlepiej.
                — Dobrze, teraz poczekajcie na pałkarzy — wyszukałem wzrokiem Edoriusa, zobaczyłem malujące się na jego twarzy przerażenie. Dziewczyna postanowiła wyeliminować najsłabszych metodą, której użyła poprzednim razem. Uważnie obserwowałem poczynania Edoriusa, radził sobie całkiem dobrze. Starsi uczniowie nie latali tak szybko głównie ze względu na gorszy model miotły, ale jednak radzili sobie całkiem dobrze. Pozostało jakieś sześć osób.
                Przyszła kolej na ścigających, w tym na mnie. Czyli to już?! Miałem się zbłaźnić tak szybko? Nagle w mojej głowie pojawiło się wiele mrocznych scenariuszy, w których zostawałem pośmiewiskiem całej szkoły. Przypomniałem sobie o słowach Blair, o siedzącym braciszku i siostrzyczce. Dlaczego ja tam w ogóle poszedłem?
                — Teraz zaprezentujecie swoje umiejętności. Wy musicie być najszybsi i najsprawniejsi, więc... dziesięć pierwszych osób, które dostanie się na koniec mety dostanie się do kolejnego etapu. Wsiądźcie na miotły i… — wykonałem jej polecenie, trzymałem się mocno końcówki i położyłem stopy na ziemi. — Startujcie na trzy, dwa, jeden… — i odbiłem się mocno od ziemi. Moją twarz musnął podmuch wiatru, ktoś z boku uderzył mnie w ramię, ale zdołałem mu jeszcze oddać. Jacyś pierwszoroczni plątali się chwilę w powietrzu, jeden nawet powędrował wysoko, ale nie mógł zejść niżej i wpadł w trybuny, ale… ja interesowałem się tym, co przede mną. Wyprzedziła mnie Amelia Clearwater, potem jakiś chłopak z siódmej klasy. Ostatecznie dostałem na metę jako czwarty, zaraz po Lucy Summers, piętnastoletniej pani prefekt.
                — Świetnie! — krzyknęła Raven, gdy znajdowaliśmy się już na ziemi. — Do kolejnego etapu dostają się… — zaczęła wskazywać na nas palcem, każdy musiał się przedstawić, by potem mogła powtórzyć nasze imię i nazwisko. Kiedy wypowiedziała moje z trybun potoczył się głośny śmiech pijanego braciszka. Czemu on się tak staczał?! — No, to teraz wybiorę sobie pałkarza, z którym będzie mi się najlepiej grało. Gotowi, zacznę od… Edoriusa Notta! Dodatkowo każdy szukający musi latać i omijać naszych tłuczków! Ten, który oberwie najmniej razy dostanie się do drużyny — piłki poleciały w górę, zaraz za nimi i kandydaci. Edorius spokojnie odbijał z nią tłuczki, czasem bardziej gwałtownie, usiłował trafić w lawirujących w powietrzu szukających. Na początku odpadli ci rośli, inni oberwali raz czy dwa, ale ostatecznie utrzymali się na miotle. Augustus Rockwood nie dał się trafić!
                Ta runda zajęła mnóstwo czasu. Raven musiała spróbować z każdym kandydatem na pałkarza, więc trochę się wszystko przedłużyło. Dodatkowo większość potencjalnych szukających była mocno obolała po licznych uderzeniach, dwóch nawet zrezygnowało po piątej osobie. Augustus oberwał tylko raz, zresztą, był to czysty przypadek, bo dziewczyna trzymająca w ręku pałkę zdecydowanie w niego nie celowała.
                — Wszyscy poradziliście sobie świetnie, ale Augustus Rockwood poradził sobie najlepiej. No, stary, zostajesz szukającym! — poklepała go po ramieniu. Został ostatnim z trzech szukających, zresztą, nawet gdyby było ich pięćdziesięciu to z pewnością wybrałaby jego. Był najlepszy! — Co do pałkarzy, cóż, spodobały mi się dwie osoby. Lindsay Lightwood i Edorius Nott, podejdźcie tutaj. Reszta może odejść — zawiedzeni kandydaci opuścili boisko, wymienione osoby zbliżyły się do pani kapitan. Naprawdę mu się udało! Poradził sobie! — Wy poczekacie do konkurencji ze ścigającymi. Zobaczymy jak oni unikają waszych tłuczków — wtedy na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. — No to tak. Obrońcy zostaną na sam koniec, bo będą musieli unikać kafla ścigających, hm… — zastanowiła się chwilę. Prawdopodobnie układała w głowie jakiś plan, bo wcześniejszy nie wypalił. Przynajmniej tak mi się wydawało. — Może najpierw każdy z was pokaże mi jak unika tłuczków? Sześć osób, które oberwie najmniej razy, dostanie się do kolejnego etapu. Zacznijmy od Lucy, towarzyszyć mi będzie Lindsay — na polecenie Raven, ścigająca z dwuletnim stażem wzbiła się w powietrze. Rozpoczęła się gra; Lindsay nie potrafiła wycelować w zwinną i szybką Lucy, tamta lawirowała między przeszkodami i usiłowała uważać na Raven. W końcu zleciały na dół… Kapitan nie ogłosiła werdyktu, ale byłem pewien, że to ona zajmie jedno miejsc w drużynie. W końcu poradziła sobie świetnie!
                Następnie wezwano Amelie Clearwater, która poradziła sobie jeszcze lepiej. Potem jakiegoś chłopaka z czwartej klasy, którego miotła okazała się zbyt wolna, by umożliwić mu unikanie ataków przeciwniczek. Przyszła kolej tego siódmoklasisty, który zajął drugie miejsce, cóż, oberwał raz czy dwa, ale ostatecznie utrzymał się na miotle.
                — Waymare, Robin? — wyczytała siedemnastolatka. Moje oczy rozszerzyły się do granic możliwości, dłonie zacisnęły się w pięści, a wąskie wargi całkowicie zniknęły z twarzy. Cholera! Przyszła moja kolej! — Tak, teraz będzie towarzyszyć mi Edorius. Jeśli okaże się, że jest lepszy od Lindsay, wybiorę jego. Gotowi? — spojrzała na mnie, a potem na Notta. Pokiwaliśmy zgodnie głową i wzbiliśmy się w powietrze. Siedzący na trybunach ludzie obserwowali nas bardzo uważnie, niektórzy nawet krzyczeli i wymachiwali rękoma. A ja? Ja cieszyłem się, że na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki ciemności. To z pewnością utrudniłoby wykonanie zadania!
                — Dobra, Robin, musisz dostać się na drugi koniec boiska — oceniłem odległość. Jedyne, co mogłem o niej powiedzieć to słowo DUŻA. — No to start! — nim się obejrzałem, tłuczek pojawił się na boisku. Siedemnastolatka odbiła go mocno pałką w kierunku znajdującego się bliżej mnie Edoriusa, chłopak zaś  wycelował we mnie. W ostatniej chwili obniżyłem lot i skierowałem się na metę. W moim gardle pojawiła się dziwna nuta przerażenia, nie chciałem dostać tą chorą piłką! Odbijali ją w moim kierunku, starali się dogonić, raz nawet tłuczek musnął moje ramię, wywołał we mnie uczucie strachu i dezorientacji. Coraz bliżej, coraz bliżej i… dostałem się na metę.
                — Świetnie! — Raven przybiła nam piątkę zaraz po wróceniu na boisko. — Teraz… Kim Carrot? — potężna nastolatka, chyba z szóstej klasy, wzbiła się w powietrze. Edorius i dziewczyna o kruczoczarnych włosach poradzili sobie niemal wyśmienicie, potencjalna kandydatka spadła na ziemię po upływie kilkunastu sekund. Podobnie poradzili sobie pozostali.
                — Dobrze. Kandydaci na ścigających, którzy zostają w tej rundzie to… Lucy, Amelie, Robin Waymare, Dylan Whittemore, Alisa Sanders, Marlena. Z tej szóstki wyłonimy cztery osoby, które strzelą do bramek bronionych przez obrońców. Ich wybierzemy podobnie, im więcej obronią tym większe szanse na dostanie się do drużyny — okazało się, że pójdę ostatni. Lucy i Amelie trafiły po siedem razy na osiem, Dylan Whittemore dwa punkty mniej, a Alisa Sanders i Marlena po trzy razy. A ja? Ja chwyciłem tego kafla, w miarę lekką, brązową piłkę i oddaliłem się na odpowiednią odległość. Zauważyłem, że trybuny prawie opustoszały, siedziało na nich zaledwie kilka osób z drużyny Gryfonów, mój ukochany braciszek i Blair z koleżankami. Osiem osób kandydujących na stanowisko obrońcy, ja jeden… musiałem trafić chociaż sześć razy, żeby trafić do drużyny. Mój pierwszy przeciwnik, chuderlawy chłopak, całkowite przeciwieństwo stereotypowego obrońcy, wyglądał na lekko zdezorientowanego.
                Na sygnał ruszyłem do ataku. Rzuciłem mocno w jedną z trzech białych, długich pętli; przedmiot szybował w powietrzu przez krótką chwilę, po czym przeszedł przez poręcz. Pozostałe rzuty poszły w miarę dobrze, aczkolwiek problemy spotkały mnie przy jakimś rosłym chłopku, szkolnym buntowniku, który musiał powtarzać siódmą klasę. Jeśli plotki mówiły prawdę nie zdał z powodu Zielarstwa – kompletnie się na tym nie znał. No cóż, obronił każdą piłkę od każdego kandydata czy kandydatki,  byłem więc pewny, że dostanie się do nowego składu. Na szczęście otrzymałem upragnione sześć na osiem! Zleciałem na dół i przygotowałem się na ewentualną mowę końcową. Zbliżały się prywatne konsultacje z nauczycielem! O matko! Nie mogłem się spóźnić, och, nie, nie mogłem! A może? Przecież miałem wytłumaczenie. Właściwie to nie miał prawa zmuszać mnie do uczęszczania na takie lekcje skoro miałem Okropnego, trzecią najgorszą ocenę, musiał mnie przepuścić.
                — Kochani! Zapewne wszyscy jesteście już zmęczeni, uwierzcie, ja też — zaczęła Raven. Mimo wspomnianego zmęczenia na twarzy dziewczyny wciąż malowała się energia i radość. — Zacznijmy od pałkarzy. Lindsay… — kiedy usłyszałem imię dziewczyny, poczułem dziwny skurcz w żołądku. Martwiłem się o samopoczucie Edoriusa! Nie chciałem później wysłuchiwać jego smętów. — Niestety, ale nie mogę zaoferować ci gry w pierwszym składzie. Lepiej grało mi się z Edoriusem, gratuluję, ty dostajesz się do drużyny! — po boisku przetoczyły się gromkie brawa. Kolega podbiegł do pani kapitan i posłał mi szeroki uśmiech. Mi w jakimś sensie ulżyło, może była szansa, że naprawdę zagramy w tym składzie? Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę przed nikim się nie zbłaźniłem, że nawet jeśli nie dostanę się do drużyny to nie jest źle, że sobie poradziłem.  — Obrońcą zostaje nie kto inny jak Randall Davies, pozostałym dziękuję! — osiemnastolatek, który musiał powtarzać klasę podszedł do niej spokojnym krokiem. — Dobrze, że cię namówiłam, bez ciebie nie mielibyśmy obrońcy, tamci byli beznadziejni — wyjaśniła, gdy pozostali kandydaci odeszli z nietęgimi minami. — Szukający, cóż, już go z nami nie ma, bo musiał pójść… och, jednak jest! Augustus Rockwood — siedemnastolatek również zajął odpowiednią pozycję. — Ścigający — w tamtym momencie wziąłem głęboki wdech i wydech. — Chyba jesteście najbardziej zmęczeni. Nie będę więc przedłużać, cóż, Amelie i Lucy zostają w składzie! — kolejne brawa. Po chwili spojrzała na mnie, a potem na tego siedemnastolatka, co wyprzedził mnie w pierwszej konkurencji. — Robin, przegrałeś w pierwszej konkurencji, ale w pozostałych poradziłeś sobie lepiej. Zostajesz oficjalnym członkiem składu! — kiedy wypowiedziała moje imię, wiedziałem, że się dostałem! Udzieliła mi się panująca atmosfera, słyszałem brawa i krzyki, wszelkie zmarszczki mimiczne nagle się uaktywniły, och, jakież to było błogie uczucie! Dostałem się!
                Po zakończeniu naboru przyszło mi podjąć poważną decyzję. Pójść do tego gnojka od obrony przed czarną magią, a może… nie? Doskwierało mi zmęczenie i olbrzymia pewność siebie spowodowana sukcesem na naborach. Edorius mówił mi, żebym go olał i poszedł wcześniej spać, więc ostatecznie temu pomysłowi uległem.
Pożałowałem.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej!
Wiem, że dawno nie było żadnego rozdziału, ale po prostu nie miałem na to czasu, nauka mnie niedługo wykończy. Robina chyba też, bo wystarczył mu tydzień, żeby stracić do wszystkiego chęci. No, to jak oceniacie dzisiejszy rozdział? Napisałem go w niecałą godzinę, więc może być mnóstwo błędów.
Przez długi czas zastanawiałem się czy puścić go na spotkanie z nauczycielem, a może nie puścić... nie puściłem, wyniknie więcej ciekawych sytuacji!
Wasze blogi skomentuję już niedługo!
Ach, swoją drogą, między innymi dzięki Wam wygrałem konkurs na Bloga Miesiąca w Księdze Baśni. Dziękuję!
Pozdrawiam!