piątek, 25 maja 2018

Rozdział 8

Pomyślałem, że robi sobie ze mnie głupie żarty. Avada Kedavra, niesamowicie trudne do rzucenia, śmiercionośne zaklęcie używane przez zwykłego trzynastolatka? W szkole? Sam pomysł wydał się tak samo irracjonalny jak fakt, że Malfoy spał z połową szkoły.
Ale mężczyzna wciąż się we mnie wpatrywał. Patrzył na mnie tak jakby na coś czekał, jakby rzeczywiście mówił poważnie. Naprawdę był tak głupI? A może to tylko ja znowu wyolbrzymiałem?
— Słucham? — powtórzyłem, bo nie mogłem znieść narastającej ciszy. Moje splecione ręce musiały zdradzać niepokój i zdezorientowanie, nastroje kompletnie adekwatne do zaistniałej sytuacji.
— Wiesz, Robinie... — zaczął mężczyzna. Oddalił się nieco, otworzył jakąś szafkę i wyciągnął z niej kilka słoików wypełnionych po brzegi dziwnymi, świecącymi cieczami. — W Hogwarcie ostatnio dużo się dzieje. Musisz umieć się bronić.
— Ale do czego potrzebna jest mi Avada Kedavra? Mogę użyć drętwoty, z nią sobie radzę... — chciałem kontynuować, ale ten pokręcił lekko głową, zaśmiał się drwiąco i przeszył mnie spojrzeniem.
— Słyszałeś może o aferze na obrzeżach Glasgow? — spytał.
— Obiło mi się o uszy. Zabito kilku mugoli...— stwierdziłem. Następnie wzruszyłem ramionami i westchnąłem głośno. Jak długo zamierzał ciągnąć tę szopkę? Nie mógł powiedzieć od razu o co mu chodzi? I po cholerę mu te błyszczące płyny? — Ale co to ma do rzeczy? Dlaczego kazał mi pan użyć Avady?
— Tak myślałem. Nie jesteś jeszcze na to gotowy... możesz wyjść, zaliczyłeś już wszystko — poinformował i otworzył drzwi za pomocą magii niewerbalnej. Uzdolniony czarodziej... bardzo. Szczególnie, że najprawdopodobniej potrafił używać czarnomagicznych zaklęć. A może powinienem powiedzieć o tym Dumbledore'owi? Nie. Chyba raczej nie.
Ale wyszedłem. Wyszedłem i pobiegłem w kierunku Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u... Tam mogłem spokojnie zająć się swoimi myślami. A potem pójść spać, próbując zapomnieć o tajemnicznym zachowaniu nauczyciela i nieobecności Edoriusa. Nie miałem już kolegi, któremu mógłbym się wygadać. Kiedy zamierzał wrócić do zdrowia? Zostawił mnie z bandą dupków czyhających na moje potknięcie.
***
Następnego dnia odbyło się zebranie w Wielkiej Sali. Najwidoczniej znaleźli rozwiązanie ostatnich zbrodni! Przynajmniej taką miałem nadzieję, bo fakt, że Fenrir Greyback próbował się mnie pozbyć niezbyt do mnie przemawiał. Zresztą, wydawało mi się, że wszyscy kłamią, że wszyscy próbują zataić przede mną prawdziwe informacje. A przecież najbardziej na ich pozyskanie zasługiwałem!
Kiedy wszyscy zajęli odpowiednie miejsca, dyrektor wszedł na piedestał i przywitał się z nami swoim charakterystycznym, tubalnym głosem.
— Witajcie! — uśmiechnął się lekko. Horacy Slughorn, opiekun Slytherinu, uciszył kilku hałasujących pierwszoklasistów, by nie zakłócać przemówienia opiekuna. — Zebraliśmy się tutaj, by omówić ostatnie wydarzenia. Ostatnie bardzo złe i przykre w efektach wydarzenia... wiem, że takich spotkań zarządziłem już naprawdę wiele, nie chciałem was niepokoić i męczyć, ale nie mogę też pozostać na to wszystko obojętnym. Niemniej, przejdźmy do konkretów — odchrząknął i spojrzał na kilku uczniów z brzegu. — Razem z resztą Ciała Pedagogicznego ustaliłem, że w szkole odbędą się obowiązkowe douczania z pojedynkowania się. Podzielimy was na szesnaście grup, każda znajdzie się pod opieką innego nauczyciela, który będzie uczyć was samoobrony... Zaczniecie już dzisiaj, składy zostaną wywieszone przed Wielką Salą i w Pokojach Wspólnych. Dziękuję za uwagę, smacznego!
Ale nikt nie zamierzał już jeść. Wszyscy pobiegli, żeby przeczytać zamieszczone informacje. Ja sam nie kryłem zaciekawienia! Niestety, przeczytanie tych wywieszonych na drzwiach Wielkiej Sali nie dało się odczytać; tłum wszystko zasłonił. Właśnie dlatego pobiegłem skrótem do Pokoju Wspólnego Ravenclawu, dotarłem do tablicy i odszukałem swoje nazwisko:
Grupa H:
Opiekun: Rowena Quinn,
Skład:
 Abbot Emma, klasa IV,Gryffindor.
Aquarae Eleanor, klasa III, Ravenclaw.
Avery Salazar, klasa VII, Slytherin.
Black Narcyza, klasa III, Slytherin.
Bones Amelia, klasa III, Ravenclaw.
Carrow Alecto, klasa III, Slytherin.
Clarkson Poppy, klasa V, Hufflepuff.
Davies Randall, klasa VII, Ravenclaw.
Eastwood Clint, klasa III, Gryffindor.
Tonks Edward, klasa VI, Hufflepuff.
Topaz Mary, klasa I, Gryffindor.
Wallace Jacob, klasa V, Hufflepuff.
Waymare Robin, klasa III, Ravenclaw.
Zarrox Raine, klasa V, Slytherin.
Godziny pracy: Pokój 183 (III piętro), 18:00—20:00.
Zapowiadało się ciekawie! Naprawdę fantastycznie! Brakowało mi w Hogwarcie takich atrakcji, nauczania najróżniejszych sztuk pojedynków. Zresztą, zawsze to jakaś odskocznia od tych mrocznych myśli... może zabiję nudę rzucając zaklęcia? Grupa nie była taka zła, ani zbyt dobra ani zbyt silna, poza tym wiele osób znałem. I z wieloma miałem okazję się pokłócić... Ciekawe czy Clint Eastwood dalej żywił do mnie niechęć. Cóż, pewnie tak, podobnie jak i Raine Zabini, którą przypadkowo wywróciłem na schodach będąc w pierwszej klasie.
— Och, nie, jesteśmy w tej samej grupie— do moich uszu dotarł znajomy, dziewczęcy głos. Odwróciłem się w kierunku Eleanor Aquarae. Na jej twarzy gościł złośliwy grymas. — [b]Ale nie ma tego złego, przynajmniej Amelia podniesie poziom
— Też się bardzo cieszę — posłałem jej sztuczny uśmiech. — O jakim poziomie mówisz? To jakaś gra na punkty?
— Och, już widać jak bardzo jesteś poinformowany. Biorąc pod uwagę fakt, że w grupach są przedstawiciele różnych domów, przyznawanie punktów byłoby naprawdę bez sensu. Oczywiście efekty naszych działań zostaną sprawdzone, być może nawet nagrodzone, ale... tutaj bardziej chodzi o satysfakcję, Waymare.
— Aquarae, mogłabyś przestać mówić jak robot? — urwałem, bo zwyczajnie nie mogłem jej słuchać. Zawsze ostrożnie i starannie dobierała słowa, mówiła tak jakby czytała coś z papieru. Dlaczego nie mogła powiedzieć czegoś po ludzku, normalnie, tak jak nastolatek? Może miała umysł starej kobiety?
— Och — westchnęła. — Za ciężkie słowa na twoją głowę?
Ale na to już nie odpowiedziałem. Po prostu parsknąłem śmiechem, ominąłem dziewczynę i poszedłem pospacerować po zamku. Masywne ściany zostały ozdobione różnymi plakatami dotyczącymi nadchodzących meczów. Ludzie tworzyli karykatury drużyn, wychwalali własne i... w sumie to robili wszystko, żeby ktoś o tych rozgrywkach usłyszał. A ja? Mimo przejściowych napadów bólu w okolicach szczęki i klatki piersiowej, czułem się nawet dobrze, wystarczająco dobrze, by wziąć udział w meczu. Kto by pomyślał... na początku nie chciałem nawet wystartować w naborze.
***
Na dwadzieścia minut przed planowanym spotkaniem grupy, Randall Davies, obrońca drużyny, zaczepił mnie na ruchomych schodach.
— Och, cześć, młody! — rzucił z uśmiechem na twarzy. Młody? Naprawdę wszyscy chcieli mnie tak nazywać? Dobrze, że chociaż miał jakieś uzasadnienie. Gdyby nie to, że musiał powtarzać klasę pewnie pracowałby teraz jako zawodowy gracz Quidditcha. O ile by mu się chciało!
— O, cześć — odpowiedziałem.
— Jeśli będzie dobieranie w pary, nie pozwól mi trafić na Avery'ego. To psychol — pokręcił lekko głową. Avery nie wyglądał na psychola. No dobra, może trochę wyglądał, nic nie mówił, nigdy się nie uśmiechał i zachowywał się tak jakby miał czterdzieści lat, żonę i dzieci na utrzymaniu. Wciąż dziwiło mnie to, że młodzież zachowywała się tak poważnie. Przynjamniej większość, bo nie mógłbym tego powiedzieć o moim ukochanym braciszku, Marcusie.
— W porządku. Ja nie chcę mieć do czynienia z Eleanor, jest strasznie wkurzająca — roześmiałem się. Przez resztę rozmowy obgadywaliśmy poszczególnych członków grupy. Dowiedziałem się, że Raine Zarrox miała opinię najbardziej puszczalskiej dziewczyny w szkole, Edward Tonks uganiał się za Andromedą Black, która udawała, że tak naprawdę się nim nie interesuje, bo starsza siostra, Bellatriks, nie pozwoliłaby na to, żeby związała się z mugolakiem. Psychiczne rozumowanie czystokrwistych rodów dawało mi do myślenia za każdym razem, gdy zjawiałem się na tych idiotycznych obiadkach międzyrodzinnych. Nasze pokolenie i tak miało więcej wyboru niż wcześniejsze generacje — mój dziadek musiał poślubić dziewczynę, której właściwie nie znał. To cud, że tak dobrze się z nią dogadywał! Dzięki temu zyskałem naprawdę świetną, sympatyczną babcię. W sumie to właśnie dzięki nim jestem na świecie... Każdy coś od siebie dodał.
Prawie nie zauważyłem, gdy dotarliśmy na odpowiednie piętro. Tam czekała na nas reszta grupy, widocznie ożywiona i zniecierpliwiona. Wkrótce przybyła także Rowena Quinn, śliczna, delikatna, ciemnowłosa nauczycielka mugoloznastwa, z którą nie miałem okazji porozmawiać. Wiedziałem tylko tyle, że wielu chłopców się za nią uganiało! Nic dziwnego, naprawdę mogła uchodzić za ideał piękności.
— Dzień dobry, dzień dobry! Widzę, że wszyscy przygotowani — otworzyła drzwi do sali 183 i wpuściła nas do środka. Olbrzymia sala z manekinami, materacami i kilkoma ławkami na samym końcu. Na pewno służyła do pojedynków! No ale nie skupiałem się na tym, musieliśmy wysłuchać Roweny.
— Bardzo ładnie dziś pani wygląda! — wrzasnął ktoś z tyłu, chyba Jacob Wallace. Narcyza Black uderzyła go w ramię, a ja... ja zastanawiałem się skąd się znają. Widziałem ich już kilka razy na korytarzu, ale chyba nie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ślizgoni i Puchoni drastycznie się od siebie różnili. Niemniej, nie ukrywam, dobrze było widzieć dogadujących się uczniów z różnych domów.
— Dziękuję, Jacob, ale to nie pora na komplementy. Muszę wam wyjaśnić na czym to wszystko polega — wtedy zatrzymała się, spojrzała na nas łagodnym wzrokiem i kontynuowała. — Zostaliście podzieleni na szesnaście grup, w każdej po tyle samo osób.  Przez jakiś czas będziemy doskonalić wasze umiejętności pojedynkowania się, potem zmierzycie się w turnieju z innymi grupami. Dla wygranych czekają świetne nagrody — a potem spojrzała na nas jakoś bez przekonania. Chyba nie sądziła, że mamy duże szanse. — Podział jest trochę niesprawiedliwy, na przykład inna grupa otrzymała wiele więcej osób z siódmej klasy, ale... jakoś sobie poradzimy, co? — posłała nam krótki, łagodny uśmiech. — To co, może się przedstawimy? Zacznijmy od ciebie — wskazała na Mary Topaz, przestraszoną, zawstydzoną pierwszoklasistkę, którą wrzucono do grupy z o wiele starszymi uczniami. W jej wieku to była istna przepaść.
No ale jakoś sobie poradziła. Cała ekipa okazała się w miarę sympatyczna, rozmawialiśmy dwie godziny na temat sposobu przyszłych treningów. Rowena próbowała podtrzymać nas na duchu, udawała, że mamy jakieś szanse. Jestem pewien, że ponad połowa zebranych w to wątpiła, ale... cóż.
— Jutro widzimy się tutaj o osiemnastej! — wrzasnęła na odchodne.
I się rozstaliśmy. To chyba jedyna atrakcja, która odciągnie mnie od myślenia o wszelkich zbrodniach. A może właśnie powinna mnie na nie uczulić?


~~~~~~~~~~~~~~
Okej! Przepraszam za brak akapitów, ale o ile na podglądzie mam to po opublikowaniu ich nie ma. :x Nareszcie pojawił się rozdział, luźny bo luźny, ale jest! Wybacz, Lithine(?, wybacz XDDD), że nie odpisuję na Twoje komentarzy, ale ja ledwo na ten rozdział wenę znalazłem. OBIECUJĘ, że odpiszę już na wszystkie. :p

poniedziałek, 7 maja 2018

Rozdział 7

Następne dwa tygodnie spędziłem w Skrzydle Szpitalnym. Okazało się, że potężne zaklęcie ofensywne, ściślej mówiąc Drętwota, wstrząsnęło moim ciałem na tyle mocno, że uszkodziła kilka narządów wewnętrznych. I tak skończyłem lepiej od biednego Edoriusa, którego wkrótce przeniesiono do Szpitala Świętego Munga; rodzice chłopaka wyglądali na wściekłych i zdenerwowanych. Przywitali się ze mną i zabrali swojego słowa bez zbędnych rozmów z dyrektorem — prawdopodobnie wcześniej wszystko ustalili.
Na szczęście wkrótce pozwolono mi te okropne miejsce opuścić. Możliwość spożycia normalnego posiłku, odstawienia ohydnych, zdrowych potrawek i gorzkich syropów wydawała się wielkim zbawieniem. Nauczyłem się doceniać małe rzeczy... chyba.
Jaka była reakcja uczniów? Cóż, podobno dyrektor Dumbledore wygłosił natychmiastową przemowę, w której wyjaśnił wszytkim sprawę dotyczącą zaginięć. Blair Rosier powiedziała mi, że znalezione ofiary nie uczyły się w Hogwarcie; większość pochodziła z Hogsmeade, nie mieli także żadnych powiązań.
Niemniej, ponura atmosfera udzieliła się niemal wszystkim. W zamku pojawiło się wielu aurorów, prefekci musieli sprawować nocne warty, a Zakazany Las został przeszukany kilkanaście razy; wszyscy szukali sprawcy, każdy chciał pozbyć się bestii, która raczyła zaatakować niewinne dzieci. Poza tym doszły mnie słuchy o problemach jakie Ministerstwo i rodzice wytyczali Hogwartowi. Wielu opiekunów składało pisma pozwalające na przeniesienie ich dziecka do innej szkoły; większość wybierała pobliskie Beauxbatons, inni zaś stawiali na rygorystyczny Durmstrang i konserwatywny Koldovstoretz. O ile władze starały się odciągać od tego naszą uwagę, o tyle znajdowały się jednostki chętnie walczące z propagandą Hogwarcką.
A ja? Ja starałem się nie zwracać na to zbytniej uwagi. Ojciec ani myślał o przeniesieniu nas do innej placówki. Fakt, był wściekły, gdy dowiedizał się, że ktoś mnie zaatakował, ale... ostatecznie nic z tym nie zrobił. Dla mnie to dobrze - nie zamierzałem zmieniać towarzystwa, szczególnie że powoli się do niego przyzwyczajałem. Przez nieobecność Edoriusa musiałęm zacieśnić więzi z Malfoy'em, Blair i... resztą Drużyny Quidditcha. Od czasu naboru nie pojawiłem się na żadnym treningu. Niemniej, nikt z nich nie miał mi tego za złe, wręcz przeciwnie, twierdzili, że póki co mam dbać o swoje zdrowie. Na miejsce Edoriusa weszła ta cała Lindsay, która przegrała z nim walkę o pozycję, na moje powołano nijaką Amethyst.
Mimo wszystkich problemów, mimo mrocznych okoliczności, musiałem skupić się na nauce. Na szczęście nauczyciele wydawali się łaskawsi, przymykali oko na moje błędy, stawiali mi lepsze stopnie za gorsze wykonanie. Fakt, moja forma spadła po nieudanym wypadku, nie mogłem też robić gwałtownych ruchów, ale... chyba nie było tak źle. No, ważne, że miałem pewne ułatwienia. 
— Robinie? — usłyszałem, gdy pewnego dnia siedziałem w Wielkiej Sali i spożywałem ciastko czekoladowe. Obok mnie usiadła Andromeda Black. — Dyrektor Dumbledore kazał mi przekazać, że chce się z tobą widzieć.
***
Kilkanaście minut później siedziałem w ekscentrycznie umeblowanym gabinecie dyrektora Dumbledore'a. Mnóstwo obrazów przedstawiających poprzednich dyrektorów Hogwartu, kilka szafek i półki z wieloma książkami, prawdopodobnie niesamowicie starymi.
— Witaj, witaj! — krzyknął mężczyzna. Od naszego ostatniego spotkania nieco się zestarzał. — Poczęstuj się czym chcesz, może nalać ci trochę soku dyniowego? — spytał. Szczerze mówiąc to lekko się zawstydizłem, nie chciałem zbyt długo z nim rozmawiać. Chyba to zauważył, bo chwilę później przeszedł do sedna. — Robinie, znamy sprawcę całego zajścia. Osobą, która was zaatakowała, przerażającą bestią, która zabiła tak wielu ludzi jest poszukiwany wilkołak, Fenrir Greyback.
Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Jakim cudem dostał się na teren szkoły? Kim był?! Nigdy nie słyszałem o żadnym Fenrirze Greybacku! Jeśli naprawdę miał rację, uszedłem z życia cało... dlaczego nie zagryzł mnie na śmierć?
— Ale... — zacząłem. — Jak to? — tylko tyle przychodziło mi do głowy.
— Spokojnie, wszystkim się już zajęliśmy. Nie wiemy jakim cudem dostał się na teren szkoły, ale już żadne niebezpieczeństwo na ciebie nie czyha. Twoi rodzice o wszykim wiedzą, powinni być tutaj za kilka chwil
Usiadłem. Moje serce biło dwa razy szybciej, czułem, że w gardle zawiązuje mi się dziwna gula. Jakim cudem do tego wszystkiego doszła? Samo poznanie tożsamości oprawcy mi nie wystarczyło. Nagle zapragnąłem zemsty, znienawidziłem cały wilkołaczy gatunek. Potwierdzone stereotypy. Zabijali dla przyjemności?
Kilka chwil później do pomieszczenia wparowali... mój ojciec i wujek. Tata wyglądał źle, zdecydowanie źle. Potargane włosy, podkrążone oczy i kilka cięć na ustach — to wszystko nie komponowało się z idealnie wyprasowanym garniturem. Co do stryja, cóż, broda sprawiała, że wyglądał nieco dziko, ale wciąż elegancko. On odziedziczył więcej cech po dziadku Claudiusie.
Wszyscy się ze mną grzecznie przywitali. Po chwili jednak wyproszono mnie z pomieszczenia i poproszono o poczekanie na samym dole. Minęło jakieś pół godziny zanim ojciec i wuj zeszli po schodkach, spokojnie, nie zdradzając żadnych emocji.
— I co powiedział? — spytałem odrobinę zbyt głośno i swobodnie. — To znaczy, dowiedzieliście się czegoś?
Rodziciel obdarzył mnie surowym spojrzeniem, wujek jedynie się roześmiał.
— Tyle, że jesteś naprawdę słabym uczniem — tata parsknął śmiechem. — Nic ci nie powiem, lepiej zawołaj swoje rodzeństwo i znajdź Rock'a, chcemy z nimi trochę porozmawiać.
***
Nie miałem pojęcia, że tematem tej rozmowy będę ja. Kiedy przyprowadziłem wszystkich na miejsce, nakazali mi wrócić do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u i nie odwracać się za siebie, nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Następnego dnia zrozumiałem, że nakazali im mnie pilnować. Marcus wciąż zaczepiał mnie na korytarzu pod pretekstem porozmawiania na temat Quidditcha, Rock co chwilę opowiadał o naszych korzeniach, jedynie Nancy wiedziała, że mi się to nie spodoba. Najwidoczniej zignorowała polecenie opiekuna, bo przez dłuższy czas nie widziałem jej na korytarzach szkolnych.
Jak sobie z tym radziłem? Cóż, spędzałem więcej czasu w towarzystwie znajomych. Malfoy wciąż opowiadał o swoich przygodach łożkowych, Blair dopytywała się o mój stan zdrowia, a Raven Coleman, kapitan naszej drużyny, pozwoliła mi pojawić się na następnym treningu Quidditcha.
— Świetnie. Nie wiem tylko kiedy wróci Edorius — stwierdziłem z grymasem na twarzy.
— Ważne, żeby był na meczu. Lindsay nie jest tak dobra jak on — odpowiedziała.
— Z kim będziemy mieć pierwszy mecz?
— Hufflepuff. Ich skład został osłabiony, stracili kilka osób, w tym Moirę... — westchnęła. — Sam rozumiesz. Podobno zastanawiają się nad roczną przerwą od rozgrywek, tak w ramach oddania honoru
— Właściwie to wolałbym walczyć z Gryfonami niż Puchonami. Wydają się łatwiejsi do pokonania
— Gryffindor ma znakomitych graczy, siódmoklasistów, którzy przetrwali niejeden mecz. Będą najcięższym przeciwnikiem — wzruszyła ramionami.
A cała ta rozmowa tylko po to, żeby oderwać się od szarej rzeczywistości. Po pożegnaniu się z Raven, wróciłem do Lucjusza, by wysłuchać jego nowych wywodów.
— Wiesz, że Alecto Carrow zgodziła się pójść ze mną na imprezę po Nocy Duchów? Myślę, że będzie tam mnóstwo alkoholu, pewnie jak się upijemy to trafimy razem do łóżka. Jest jedną z najlepszych lasek w szkole, nie sądzisz? Bo Valerie Yaxley to mi się jakoś znudziła, zbyt trudna do zdobycia. Ale ogólnie to każda na mnie poleci jeśli trochę się postaram, sam rozumiesz, ten urok.
— Jaką imprezę? Przecież zawsze organizują tylko przyjęcie — przerwałęm. Czyżby znowu oszukiwał? Nie chciałem słuchać jego kolejnego wywodu o świetnym wyglądzie, więc musiałem jakoś zainterweniować. A skoro mogłem dowiedzieć się czegoś ciekawego...
— Marcus organizuje imprezę w Pokoju Wspólnym, tylko dla Ślizgonów. Moglibyśmy cię przemycić, ale... sam rozumiesz, to integracja domu
O nie! Nie zamierzałem tam iść, ale... jakim prawem robił takie rzeczy? Chciał popaść w alkoholizm w tak młodym wieku? Nie zamierzałem mu na to pozwolić. Może i nie przejmowałem się zbytnio jego losem, starałem się nie zwracać uwagi na to jak się stacza; nie oznacza to jednak, że zamierzałem mu na to wszystko pozwolić. Ot co, wielkie niezdecydowanie.
— Och, rozumiem. Wybacz, muszę porozmawiać z Marcusem.
Ale nie porozmawiałem. Amelia Bones, delikatna blondynka przyjaźniąca się z Eleanor Aquarae, poinformowała mnie, że profesor Christopher Mayers chce widzieć mnie na swoich konsultacjach. Och, czyli miłe dni już się skończyły? Pewnie zamierzał mnie zniszczyć. No cóż. Nie miałem wyjścia, skierowałem się do odpowiedniego korytarza i zapukałem głośno do drzwi jego gabinetu.
— Wejdź — usłyszałem donośny, męski głos. Niemal w tym samym momencie drzwi rozwarły się na całą szerokość, jakby zachęcając mnie do wejścia. Skorzystałem z propozycji. Czy miałem wyjście? Raczej nie. Na szczęście niczego się już nie bałem, właściwie to miałem gdzieś, co Christopher do mnie powie. Póki co wydawał się sympatyczny. — Usiądź — jedno machnięcie różdżki wystarczyło, żeby przysunąć mi krzesło, drugie, żeby zamknąć wcześniej otworzone drzwi.  — Dobrze, że przyszedłeś. Chyba jesteś w stanie odrobić dawną karę? Bo ja o niej nie zapomniałem. Zacznijmy od razu — wyjaśnił rzeczowym tonem. Wstał z miejsca, opuścił drewniane biurko i skierował się do stojącej nieopodal komody; wyciągnął z niej kilka drewnianych kukieł. Ustawił je w niewielkich odstępach. — Zaliczysz wszystko z czego dostałeś kiepskie stopnie. Zacznij od Drętwoty.
Szczerze mówiąc nie miałem bladego pojęcia o co mu chodzi. Dlaczego pozwalał mi na zaliczanie tych stopni? O co chodziło z tą stanowczością i pewnością siebie? Cóż, nie zamierzałem protestować. Podszedłem bliżej, wyciągnąłem różdżkę zza pazuchy i wycelowałem nią prosto w cel.
Drętwota — wyrazisty, pomarańczowy promień powędrował w kierunku pierwszej kukły. Chwilę później do moich uszu dobiegł dźwięk trzaskanego drewna.
— Super. A teraz powiedz... — zrobił krótką, pełną napięcia przerwę. — Avada Kedavra.


~~~~~~~~~~~~~~~

Hej!
Nareszcie znalazłem trochę czasu na pisanie. Nie będę się za bardzo rozpisywać i tłumaczyć, aktywność spada, więc prawdopodobnie czyta tylko Lithine - jej dedykuję rozdział. Nie wiem kiedy pojawi się następny.