piątek, 20 lipca 2018

Rozdział 10

Następnego dnia w Wielkiej Sali zarejestrowałem nietypowe zjawisko — przez okna wleciało mnóstwo sów z paczkami w ostrych pazurach. Zwierzęta szybowały nad głowami uczniów przez krótki czas, najwidoczniej wyszukując miejsca odbiorcy, by wkrótce cisnąć paczuszką prosto w przepyszne zupy dyniowe, słodkie ciasteczka i napoje.
— Cholera, Howard! — wrzasnął Edorius. Jego niezdarna sowa płomykówka przypadkowo wylała wszystko na nową koszulę chłopaka. — Słowo daję, kiedyś ją zamorduję. — wywrócił oczyma.
Krukon wkurzył się jeszcze bardziej, gdy sowa mojego ojca, Lawenda, wylądowała zgrabnie na moim ramieniu i spokojnie podarowała mi niewielkie, miękkie opakowanie. Podejrzewałem, że w środku znajdował się garnitur na zbliżającą się imprezę... zdążyłem oswoić się z myślą, że będę musiał spędzić trochę czasu z Blair, nie wypadało mi wystawić jej w ostatniej chwili. Jedynym pozytywnym aspektem wzięcia udziału w balu była możliwość poobgadywania wystrojonych dziewcząt z siódmych klas — zazwyczaj udawały wielkie damy, a potem kończyły w sypialniach obcych chłopców. Nie ma co ukrywać — dużo ludzi twierdziło, że w Hogwarcie nigdy do takich rzeczy nie dochodzi, ale przecież w zamku mieszkali dojrzewający ludzie, pragnący zabawy i oderwania od szarej rzeczywistości.
Z przemyśleń wyrwał mnie mało zabawny żart Edoriusa:
— W ogóle to nie mogę doczekać się tego meczu z Puchonami. I tak przegrywają w pucharze domów, po tej klęsce już nie wstaną.
— No tak, wróciłeś, więc możemy skopać im tyłki — przewróciłem teatralnie oczyma. Czasem wydawało mi się, że Edorius — nawet jeśli żartował — to miał o sobie zbyt wysokie mniemanie. Był okropnie rozpieszczony, narcystyczny i arogancki... dlaczego się z nim w ogóle kolegowałem? Och, po bliższym poznaniu okazywał się naprawdę fajnym kolegą, poważnie. Poza tym to on był przy mnie, gdy czegokolwiek potrzebowałem, to właśnie Edorius spędzał ze mną nudne dni w Hogwarcie, to z nim odrobiłem pierwszy szlaban i to właśnie z jego pomocą przetrwałem jakoś dwa lata edukacji — a w drodze był już trzeci, o wiele trudniejszy od poprzedniego.
Resztę śniadania spędziliśmy w towarzystwie kilku Krukonów i Ślizgonów, żartując i obserwując jak dwaj Gryfoni grają w eksplodującego durnia tuż przed stołem zafascynowanych nauczycieli. Chyba wszyscy byli w dobrych humorach; nie mogli doczekać się tego wspaniałego balu, tak bardzo profesjonalnego. Grono pedagogiczne zorganizowało nawet nabory na dekoratorów pomieszczenia — ja się nie zgłosiłem, wolałem spędzić czas na nauce. Może jednak miałem w sobie coś z Krukona?
W ciągu całego dnia — tutaj warto podkreślić — wolnego od lekcji, uczniowie i nauczyciele przygotowywali dekoracje — wejście na Wielką Salę posiadali jedynie dekoratorzy, reszta mogła zachwycać się plotkami i widokami tworzonymi przez bujną wyobraźnię. Generalnie nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ludzie mówili tylko o ciepłych klimatach, inni zaś o mrocznym wystroju. Jakaś Puchonka rozpuściła plotkę o wynajętym specjalnie na tę okazję jasnowidzu z Francji.
W trakcie pisania wypracowania na temat niewłaściwego zastosowania Eliksirów, zostałem zmuszony do znoszczenia okrzyków zachwytu dochodzących z Dormitorium Dziewcząt. Wszystkie chwaliły się swoimi ślicznymi, błyszczącymi sukienkami, fryzurami i perfekcyjnym makijażem... chłopcy wcale nie byli lepsi. Okazało się, że podeszli do tematu na poważnie i zdecydowali się wywrzeć na partnerkach jak najlepsze wrażenie. Zaliczałem się do nielicznego grona osób, które wcale się aparycją nie przejmowały. Niespecjalnie dbałem o swój wygląd — wiecznie poczochrane, nieco przydługie włosy i spierzchnięte usta świadczyły o lekkim zaniedbaniu. Włosy przycinałem jedynie na polecenie ojca, ładne ubrania zakładałem jedynie w wyjątkowych sytuacjach — po prostu taki już byłem.
— Możesz dać sobie z tym gównem spokój? Chociaż dzisiaj — wymruczał Edorius. No tak, od dłuższej chwili siedział i wpatrywał się jak wyczytuję informacje w grubym podręczniku o eliksirowarstwie. Skąd we mnie ten zapał do nauki? Zdałem sobie sprawę, że ostatnimi czasy nauka stała się moim ulubionym zajęciem. Wystarczyło uzyskać kilka pozytywnych stopni, żeby ją polubić, żeby otrzymać motywację.
— No nie — odburknąłem. — Obiecałem Slughornowi, że będę miał na koniec Powyżej Oczekiwań. Od kiedy robię prace dodatkowe, wyraźnie mnie faworyzuje  — uśmiechnąłem się szyderczo. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie bardzo poprawiłem stosunki z gronem pedagogicznym.
— Och, teraz musisz się od tego oderwać! — Edorius posłał mi kuksańca w ramię. Następnie wskazał głową w kierunku drzwi prowadzących do dormitorium dziewcząt — stała w nich Blair Rosier, ubrana w bogato zdobioną sukienkę, z świetnie ułożonymi, rudymi włosami. Delikatny makijaż — tak zupełnie niepasujący do jej codziennego wizerunku — dodawał jej uroku. Wyglądała prześlicznie. — No, a ja idę do Alecto — i poszedł.
A ja — lekko oczarowany widokiem Blair — postanowiłem do niej podejść. Od dłuższego czasu siedziałem w swoim drogim garniturze, więc odrobinę się pogniótł... zrobiło mi się odrobinę głupio, ona się tak postarała, a ja nie wytrzymałem nawet kilkunastu minut.
— Świetnie wyglądasz, Blair — powiedziałem, prawie nie zwracając uwagi na dziewczęta, z którymi rozmawiała. — Naprawdę. Możemy już iść? — spytałem, bo większość uczniów zdążyła już opuścić pomieszczenie, jedynie nieliczni stawiali i poprawiali nerwowo stroje.
— Naprawdę? Dziękuję! — pisnęła dziewczyna. — Do twarzy ci w tym garniturze, Robinie. I racja, chodźmy — wraz z zmianą wizerunku zmieniła także swój charakter? Spodziewałem się z jej strony jakichś płytkich tekstów, głupkowatych uśmieszków i odgarniania włosów. Okazało się, że potrafi być normalna... tylko jeśli chce.
Wkrótce schodziliśmy po ruchomych schodach. Uczniowie z różnych części zamku wchodzili i wchodzili do różnych sal, kilka osób już chwaliło się alkoholem przed swoimi kolegami, a ja... ja stałem i wpatrywałem się tępo w przestrzeń. Dopóki tego fascynującego zajęcia nie przerwał Lucjusz Malfoy we własnej osobie. Włosy koloru jasnego blondu starannie przylizał — wraz z Narcyzą Black, ubraną w prześliczną, zapewne niesamowicie drogą suknię, prezentował się znakomicie.
— Czyli jednak? — roześmiał się chłopak. Posłałem mu krzywy uśmiech.
— No, tak, może będzie w porządku.
— Na pewno będziesz się świetnie bawić. — stwierdziła Ślizgonka. — Dekorowałam salę, jest ślicznie, dużo...
— Och, Narcyzo, nie przynudzaj — przerwał Lucjusz. Następnie przytulił ją, trochę zbyt mocno, bo dziewczyna się skrzywiła. — Przyniosłem trochę alkoholu, więc... będziemy się lepiej bawić.
Podejrzewałem, że Lucjusz nie miał do tego zbyt mocnej głowy, ale zdążyłem się już przyzwyzczaić do jego kłamstw i wywyższania się. Szczerze mówiąc to nie zdzwiłbym się, gdyby tak naprawdę żadnej wódki nie miał. No ale niczego już nie kwestionowałem, zamierzałem zapomnieć o wszystkich negatywnych aspektach tego świata i po prostu dobrze się bawić. Może uda się jakoś wkurzyć woźnego, Apolliona Pringle'a? Miałem to szczęście, że zakazano już stosowania kar cielesnych i nie mógł mnie poważnie skrzywdzić. Chociaż wolałbym wisieć na łańcucach tydzień niż myć jego śmierdzące czosnkowymi perfumami szaty. Próbował przypodobać się pani Irmie Pince, starej pannie, która zachwycała się każdym płytkim tekstem woźnego... zupełnie jakby nie zwracała uwagi na ten okropny zapach.
Ale nie mnie to oceniać. Wkrótce dotarliśmy do Wielkiej Sali... dekoracje zachwyciły nas wszystkich. Dumbledore mówił coś o balu kojarzącym się z ciepłem i przyjemnością, i rzeczywiście wszystkie obietnice spełnił. We wszystkich czterech rogach sal znajdowały się olbrzymie drzewka palmowe, pomieszczenie zostało zalane blaskiem wiszącego na sztucznym niebie słońca. Na podłodze znajdowało się trochę piasku, gdzieniegdzie rozstawiono leżaki, a na nauczycielskim podeście zamontowano basen. Stoły rozstawiono w lewym rogu sali.
Wszystko wydawało się o wiele większe i ładniejsze niż zazwyczaj — usunięto bzdurne świece, flagi zwycięskiego domu(Slytherinu). Zniknęły podziały na domy — teraz wszyscy mogli zebrać się obok grającego zespołu i wspólnie zatańczyć. Wszystko było tak wspaniale, że nawet ja, ten wielki przeciwnik wszelkich uroczystości, obdarzyłem towarzyszących mi ludzi szczerym uśmiechem.
— To co, zatańczymy? — spytałem Blair, bo... co mi zależało? Przecież mogłem sprawić jej trochę przyjemności, nie musiałem zachowywać się jak głupi gbur. Szczęśliwie okazało się, że zespół zaczął grać wolną piosenkę, więc śliczna i czarująca Blair po prostu przyjęła moją propozycję i popędziła ze mną na parkiet. Nie przejęliśmy się nawet nagłą zmianą piosenki, po prostu świetnie się bawiliśmy. W międzyczasie dołączył do nas Lucjusz z Narcyzą, Edorius z Alecto — nawet Bairre Avery wkroczyła na parkiet.
Nawet Raven i Randall zdawali się świetnie bawić. Zaraz, co?! Randall Davies i Raven Coleman, ta wiecznie dogryzająca sobie dwójka graczy Quidditcha... Świetna Pani Prefekt, najlepsza uczennica przyszła na bal z powtarzającym rok, niezbyt inteligentnym obrońcą? Cholera! To chyba rzeczywiście był magiczny bal.
Rozejrzałem się po sali raz jeszcze. Nieopodal basenu, pod ścianą, majaczyła mi sylwetka Deirdre, dziewczyny mojego brata. Przeprosiłem Blair i ruszyłem pewnie w jej kierunku, po drodze chwytając z jakiejś tacki szklankę soku dyniowego. Kiedy wreszcie znalazłem się w jej towarzystwie, przyklęknąłem i złapałem ją za ramię.
— To piękny dzień, Deirdre, nie płacz — skrzywiłem się. Miałem okropne przeczucie, żę mogła szlochać z powodu mojego brata. Nigdy nie traktował jej wystarczająco dobrze — ona go kochała, a on zdradzał ją z przypadkowymi dziewczynami na imprezach. Często go kryłem i miałem później okropne wyrzuty sumienia, ale... co ja mogłem zrobić? Rodzice i tak postanowili, że ta dwójka skończy jako małżeństwo. Niby nie oznajmili tego oficjalnie, ale jasnym było, że tak zakładali.
— Och, nie, nie płaczę, ja tylko... — zaczęła, odrobinę zaskoczona moją obecnością. Zaproponowałem jej sok, ona propozycję przyjęła — upiła odrobinę i cicho zachichotała. Sztucznie, bo sztucznie, ale chyba sam fakt, że potrafiła się w takim stanie zaśmiać podnosił ją na duchu.
— Ja wiem... — zacząłem niepewnym głosem. — Wiem, że Marcus na ciebie nie zasługuje, ale musisz go zrozumieć. Został okropnie wychowany, naprawdę, zbyt łatwo ulega wpływom różnych ludzi — komu jak komu, ale Deirdre mogłem powiedzieć o tych głupich tradycjach wszystko. Kiedyś dużo rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że ona również nienawidzi wpajania arystokratycznym dzieciakom tych bezsensownych poglądów.
— Wczoraj rozmawialiśmy poważnie i... — zastanowiła się chwilę. — Obiecał mi, że przyjdzie. Tymczasem... — w tym samym momencie w pomieszczeniu zapanował okropny chłód. Wszelkie światła nagle pogasły, liście palmowe rozwiał wiatr, a świetnie ułożone włosy dziewcząt zostały odrobinę potargane. — Co się dzieje?
Cała ta mroczna atmosfera wszystkich zaniepokoiła. Niektórzy uczniowie zaczęli opuszczać Wielką Salę, inni powyciągali różdżki w celu użycia prostego Lumos, tak żeby oświetlić sobie drogę. Nauczyciele z kolei wymieniali ze sobą spojrzenia przepełnione lękiem. COŚ musiało się wydarzyć.
I rzeczywiście — w chwilę później wszystkie szyby w olbrzymich oknach uległy całkowitej destrukcji. Miliony małych odłamków szkła uderzyły w olbrzymi tłum ludzi. W ostatniej chwili zasłoniłem oczy ręką. Kiedy odsłoniłem ślepia, zarejestrowałem przerażający widok. Deirdre, która znajdowała się najbliżej miejsca katastrofy oberwała nimi najmocniej. Obecnie leżała na ziemi, cała zakrwawiona i przeraźliwie oszpecona.
— Deirdre?! Kurwa, Deirdre! — wrzasnąłem przerażony. Potrząsnąłem jej ramieniem. Cholera! Nic już do mnie nie docierało. Dziewczyna, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiałem leżała na ziemi z szkłem w głowie; z prześlicznej twarzy nastolatki nie zostało zupełnie nic.
Upadłem na tyłek, zacząłem odsuwać się od ciała nastolatki, kalecząc dłonie o potłuczone szkło. Nie. Ona żyła. Musiałem ją uratować.
— Pomocy! Pomóżcie! — mój głos stawał się coraz słabszy. W pomieszczeniu robiło się coraz zimniej, wybuchła panika. Ludzie byli tratowani przez swoich przyjaciół, przez członków rodziny. Ktoś przypadkowo nadepnął mi na palce, dobijając szkło na całą głębokość. Zawyłem z bólu.
Zarejestrowanie ponurych, zakapturzonych postaci zajęło mi tylko krótką chwilę. Lewitowali w powietrzu powoli, jakby wyszukując odpowiednich ofiar. Jedna z przerażających, ciemnych sylwetek bez twarzy pomknęła w kierunku lidera grającego zespołu — położyła na jego policzkach ręce i skradła mu przerażający... pocałunek?
Inna postać postanowiła wybrać mnie. Próbowałem stamtąd jak najszybciej uciec, ale nagle opanował mnie olbrzymi chłód, jeszcze gorszy niż ten, który trzymał moje ciało chwilę wcześniej. Wydawało mi się, że ucieka ze mnie całe dobro, że czuję się coraz gorzej i powoli tracę kontrolę nad własnym ciałem.
I wtedy — ni stąd, ni zowąd — przemknął nade mną przezroczysty, połyskujący  lew. Istota musiała przerazić się tak mocno, że natychmiast wyleciała przez okno. Ktoś złapał mnie za ramię, inna osoba pomogła mnie podnieść...
Straciłem przytomność.


-------
nie wiem czemu wciąż nie działają akapity!:(

niedziela, 8 lipca 2018

Rozdział 9

Nieobecność  Edoriusa mnie dobijała. Zdałem sobie sprawę, że poza nim nie miałem zbyt wielu znajomych, z którymi mogłem normalnie porozmawiać, znaleźć wspólne zainteresowania czy złamać kilka punktów regulaminu szkolnego. Nie potrafiłem normalnie funkcjonować, cały czas udawałem kogoś kim nie jestem — bo jak zachowywać się normalnie w towarzystwie takich dzikusów? Codziennie zapoznawał mnie z nowymi Ślizgonami, jeszcze głupszymi i gorszymi od poprzednich. Stereotypy zamieniały się więc w prawdę — większość uczniów Slytherinu cechowała się arogancją.
Na szczęście jakoś to wszystko przeżyłem. Raven aka Pani Kapitan Szkolnej Drużyny Quidditcha Ravenclaw'u, wybrała już terminy treningów, które miały skutecznie przygotować nas do meczu z Puchonami. Niemniej, ja zamierzałem skupić się na nowych zajęciach z Roweną Quinn. Okazała się naprawdę sympatyczną osobą, ciekawą i znającą się na magii.
Zauważyłem także, że pozostali członkowie grupy również polubili zajęcia. Staliśmy właśnie w kręgu i przysłuchwaliśmy się monologowi naszej trenerki: chyba bardzo zależało jej na odpowiednim przygotowaniu swoich uczniów.
— Dobrze, teraz dobiorę was w pary i stoczycie ze sobą krótki pojedynek.  Zacznijmy od Alecto Carrow i Emmy Abbot — obie dziewczyny wyszły na długie i szerokie podwyższenie, prawdopodobnie służące do toczenia wspomnianych walk. O ile wychowanka Slytherina stanęła na nim pewnie, o tyle Emma ledwo wyciągnęła zza pazuchy różdżkę. Samo spojrzenie Alecto musiało ją sparaliżować: byłem pewien, że rodzice Ślizgonki  zaznajamiali ją z czarną magią już od najmłodszych lat życia. Carrowowie z tego słynęli, ze złego podejścia do swoich dzieci...
Kilkanaście sekund później błysnęła pierwsza Drętwota. Abbot starała się przed nią ochronić, więc użyła Protego, które skutecznie zniwelowało zaklęcie. Alecto wściekła się tak mocno, że chwilę później posłała w jej kierunku salwę takich samych pomarańczowych strumieni: przed tym Emma już się nie obroniła. Wkrótce wylądowała tyłkiem na podłodze.
— [b]Znakomicie Alecto. Emma, to była dobra walka, nie martw się, podszlifujemy twoje umiejętności...[/b] — stwierdziła nauczycielka. — [b]Kolejna para, Eleanor Aquarae i Robin Waymare.[/b]
Och, nie. Nie chciałem z nią walczyć! Co jeśli mnie upokorzy? Po raz pierwszy w życiu zacząłem wątpić w to, że jestem o wiele lepszy niż Eleanor, że ona nie ma ze mną żadnych szans. Miała, całkiem spore.
Niemniej, weszliśmy na te podwyższenie, załatwiliśmy wszelkie formalności i spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. W jej widziałem wściekłość, ekscytację i dumę. A co ona mogła ujrzeć w moich? Chyba strach, tak myślę.
Rowena Quinn pozwoliła nam zacząć. Blondynka nie zamierzała czekać: Rictusempra prawie ugodziła mnie w serce. Gdybym nie zrobił szybkiego uniku to leżałbym na ziemi chichrając się jak głupi.
— Drętwota! — wrzasnąłem. Z końca mojej różdżki wyleciał ciemnopomarańczowy pocisk sporej wielkości: leciał przez krótki czas, by chwilę później zderzyć się z tym wystrzelonym przez Eleanor. Uderzenie wytworzyło przepiękne iskierki.
— Expeliarmus! — krzyczała dziewczyna. — Drętwota! Rictusempra! Expeliarmus! Protego!
Eleanor chyba poważnie się wściekła, bo nie pozwalała mi odetchnąć. Używałą zaklęć ofensywnych i defensywnych na przemian, ja zaś nieźle radziłem sobie w odbijaniu jej ataków. Walka trwała długo, więc Rowena Quinn postanowiła ją przerwać.
Mogła mówić o tym, że zachowaliśmy się wspaniale, że to był świetny pokaz, żadna rywalizacja... ale prawda jest taka, że widziałem spojrzenie Eleanor: jej wściekłość i chęć pokonania mnie. No trudno, kochana, nie udało.
— Może spróbujesz innym razem — rzuciłem, bo w sumie to nawet zabawne, że nie mogła mnie tam powalić. Dziewczyna tylko spiorunowała mnie wzrokiem, a potem poszła rozmawiać z tymi swoimi koleżankami, głównie to z Amelią Bones.
***
Jeszcze tego samego dnia Dumbledore zwołał wszystkich uczniów na wieczorną ucztę. Dekoracje uległy zmianie, zimne kolory ustąpiły miejsca nowym, pomarańczowym barwom. Miłą atmosferę psuli aurorzy: dwóch mężczyzn w śrendim wieku, z chłodnymi minami, pilnującymi piedestału dyrektora. Kolejni dwaj stali za stołami wszystkich czterech domów, przy olbrzymich drzwiach.
Co do Dumbledore'a, cóż, od ostatniego czasu nie postarzał się zanadto. Pojawił się tylko na swoim miejscu, obdarzył nas ciepłym uśmiechem i rozpoczął monolog, prawdopodobnie nudny i głupi. Ewentualnie ciekawy, bo zmiana dekoracji musiała coś oznaczać! Tak, to na pewno było coś nowego.
— Dobrze was widzieć, kochanI! Wiem, że ostatnie wydarzenia nie wpłynęły pozytywnie na wasz humor i harmonogram zajęć i wydarzeń, przepuściliśmy nawet bardzo ważne Święto Duchów, ale... chciałbym wam trochę osłodzić życie i zorganizować uroczysty bal. Odbędzie się on dokładnie za tydzień, więc przygotujcie się spokojnie i, cóż, czekam na wasze przybycie! Zaprosiłem już nawet kapelę Pigmejskich Wyjców! — w pomieszczeniu zapanował gwar, wszyscy wyglądali na zadowolonych i podekscytowanych. A ja? Ja nie zamierzałem nigdzie się wybierać. — Ubierzcie się elegancko i dobierzcie w pary! Chłopcy, nie wstydźcie się zaprosić dziewcząt!
***
Następnego dnia wszyscy uczniowie Hogwartu zaczęli szukać sobie partnerów na bal. Lucjusz Malfoy najwidoczniej chciał mi się swoją partnerką pochwalić, bo przyprowadził ją ze sobą do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u. Narcyza Black nie wyglądała na zadowoloną. Jasnym było, że wolała spędzać czas w towarzystwie zwariowanego Puchona, pałkarza Hufflepuff'u, który był w mojej grupie. Ślizgonka nie przepadała za Lucjuszem, ale ich rodziny usiłowały tę dwójkę połączyć: wiele razy wspominali na rodzinnych obiadkach o ewentualnym małżeństwie, niemalże całkowicie pomijając wybory dzieci.
— A ty znalazłeś sobie parę? — spytał, gdy skończył opowiadać jak zaprosił Narcyzę. Mówił, że otrzymał mnóstwo zaproszeń od starszych dziewcząt, ale wolał wybrać ją, bo jest najładniejszą i najmądrzejszą w szkole.
— Och, nie, ja nie wybieram się na bal — uśmiechnąłem się. Nawet gdybym chciał iść to nie miałbym szans na znalezienie odpowiedniej dziewczyny. No, pomijając Blair Rosier, która od początku dnia czaiła się na korytarzach.
— Daj spokój, Robin, będzie fajnie — rzuciła Narcyza. Obdarzyłem ją krótkim uśmiechem. Była inna od pozostałych Ślizgonów. Lepsza.
— Zastanowię się, ale naprawdę nie mam ochoty na zabawy. Sama rozumiesz, mam jeszcze douczania z Mayersem, muszę dbać o stopnie — skrzywiłem się. Na samo wspomnienie o Avadzie, którą kazał mi rzucić bez wyraźnego powodu, której kazał mi się NAUCZYĆ, robiło mi się niedobrze. Wciąż miałem nadzieję, że tylko żartował. Nawet jeśli wyglądał śmiertelnie poważnie.
— Dobra, my cię zostawiamy, Robin. Ktoś chce z tobą porozmawiać —  mrugnęła do mnie i zabrała Lucjusza z dala od tego korytarza. Dowiedziałem się, kto był przyczyną tego odejścia dopiero po odwróceniu się na pięcie.
Wspomniana Blair Rosier zrobiła się na bóstwo. Ślicznie ułożone włosy, piękny makijaż i zwiewna sukieneczka: wyglądała naprawdę niesamowicie. Nie zmieniało to jednak faktu, że ani trochę jej nie lubiłem i nie zamierzałem się z nią na dłużej bratać.
— Cześć, Robin — rzuciła. — Raven kazała ci przekazać, że odwołuje trening z powodu balu. No wiesz, TEGO balu zorganizowanego przez Dumbledore'a.
To nawet dobrze. Mogłem spędzić czas w towarzystwie nudnych książek i na pisaniu listów do rodziców. Właściwie to powinienem się z nimi skontaktować: pisanie raz na tydzień powinno wystarczyć, co mi szkodziło poświęcić kilka chwil na nabazgranie kilku słow na pergaminie?
— Świetnie. Ja na ten bal się nie wybieram — pokręciłem lekko głową.
— Och, serio? Przecież nie może zabraknąć na nim takiego przystojniaka — położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i przesunęła nią odrobinę w okolice brzucha. Znowu zaczynała przesadzać! Dalej nie wiedziałem czy ona sobie ze mnie żartuje, a może zwyczajnie mnie podrywa.
— Już ci mówiłem, nie uważam się za przystojniaka. A ty idziesz na bal?
— No nie wiem. Nikt mnie nie zaprosił — powiedziała teatralnym głosem.
Zrobiło mi się jej szkoda. Dobra, raz się żyje — zaproszę ją.
— Możemy iść razem. Co ty na to?
— Och, świetnie! Widzimy się punkt siódma przed drzwiami do Wielkiej Sali!
I tak to się wszystko potoczyło. Kiedy odeszła, kiedy poszła pochwalić się koleżankami, że już znalazła sobie parę — prawdopodobnie nie taką jaką one by chciały, pożałowałem swojej decyzji. W co ja się wpakowałem?!
***
Dzień później napisałem do rodziców list z prośbą o przesłanie odpowiedniego garniaka. Przesyłka dotarła dwa dni później: zawierała przepiękny, prawdopodobnie niesamowicie drogi garniak i... to w sumie wszystko.
Jeszcze tego samego dnia przyleciała do mnie Raven, wesoła i energiczna, prawdopodobnie szczęśliwa z powodu nadchodzącego balu. Ciekawe z kim zamierzała na niego iść? Na pewno nie z Randallem, przecież się nienawidzili.
Niemniej, najbardziej zaskoczyły mnie wieści z jakimi do mnie przyszła.
— Dumbledore kazał mi przekazać, że Edorius wrócił. Jest już w Pokoju Wspólnym.
To chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w przeciągu ostatnich dni. Podziękowałem jej i pobiegłem szybko w kierunku Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u: na szczęście nie musiałem odpowiadać na żadną głupią zagadkę, drzwi były otwarte. Wbiegłem do środka i... Edoriusa tam nie było. Spotkałem go dopiero w Dormitorium chłopców z trzeciego roku. Stał tam i wypakowywał swoje rzeczy.
— Na Merlina, Edorius, co się z tobą działo?! — wrzasnąłem i pobiegłem, żeby go przytulić. Trochę gejowsko, ale co mi tam, to mój najlepszy przyajciel!
Tylko, że on nie zareagował na to spotkanie zbyt energicznie.
— Robin — rzucił. — No, wróciłem. Byłem w szpitalu, a potem musiałem rehabilitować się w domu. Z trudem przekonałem matkę, żeby nie wysyłała mnie do Durmstrangu albo Koldovstoretz. Czaisz, w najgorszym wypadku wylądowałbym w rosyjskiej szkole magii — pzrewrócił oczyma.
Oderwałem się od niego i parsknąłem śmiechem.
— Świetnie, że wróciłeś. Wiesz, że...
— Że za kilka dni bal? Tak, idę z Alecto Carrow.
— Nie wiem, co jest straszniejsze, fakt, że idziesz na bal z Alecto Carrow czy to, że mogłeś chodzić do Koldovstoretz? Słyszałeś może o rusyfikacji? Musiałbyś mówić po rosyjsku!
— No, porażka!
***
Może wcale nie będzie tak źle? Może powrót Edoriusa oznaczał, że wszystko zacznie się układać? Mam taką nadzieję. Właściwie to mam nawet ochotę bawić się na tym pieprzonym balu. Zdecydowanie.


~~~~~~
Wybaczcie, że tak długo czekaliście, ale jakoś uciekła mi wena. Wrócę z dłuższym i o wiele ciekawszym rozdziałem, mam nadzieję, że Was zaskoczę. :o