czwartek, 18 stycznia 2018

Rozdział 1


              Whiltierna uwielbiała przepych. Widziałem to w jej nienagannej postawie, w prześmiewczym uśmiechu i w niesamowicie podłym charakterze. Szkoda, że nie zauważał tego mój ukochany ojciec, wysoki i przystojny mężczyzna z olbrzymim majątkiem. Był dla niej idealną partią… Potrzebowała niecałego roku, by całkowicie owinąć go sobie wokół palca. 
Zaczęło się od przebudowy miejsca zamieszkania. Większą część życia spędziłem w niewielkim, jednorodzinnym domku – miejscem wybranym przez zmarłą matkę. Macocha zażądała długiej i wysokiej rezydencji, połączenia różnych stylów architektonicznych, zaczynając na klasycyzmie i na rokoko kończąc. Łatwo się domyślić, który przeważał.
Potem przyszedł czas na usunięcie buszujących na podwórzu zwierząt. Wszystkie mugolskie koty zostały wymordowane, lojalne psidwaki oddane wujowi, a dwa wierne hipogryfy, Kasia i Vladimir, zamknięte w ciasnej zagrodzie. Niszczyła wszystko, co kochała moja rodzicielka. Tym samym niszczyła mnie. Zastanawiacie się, dlaczego moja matka, czarodziejka czystej krwi miałaby hodować mugolskie zwierzęta? Cóż, podobnie jak moja ukochana siostrzyczka, lubiła stawiać na swoim. Oznajmiła wszystkim, że będzie robić w swoim życiu, co tylko jej się podoba. Wszyscy musieli zaakceptować jej olbrzymią chęć do poznawania wszystkiego, co nie jest czarodziejskie. 
Czy dałem się podporządkować? Nie. Na każdym kroku okazywałem jej niezmierzoną nienawiść; każde słowo ociekało jadem, każde spojrzenie przepełniała gorycz. Nie wykonywałem wydawanych poleceń, pokazywałem się ze strony rozwydrzonego bachora. Czy to skutkowało? W pewnym stopniu. Poświęcała więcej czasu na mojego starszego brata, zdecydowanie podatniejszego na wpływy ludzkie. Dlaczego nie na siostrę? Przydzielenie do Gryffindoru okazało się dla niej zbawieniem, przerwaniem łańcuchów wiążących z rodziną. Zaczęła stawiać na swoim, łamać arystokratyczne tradycje i podejmować samodzielne decyzje. Niedawno ogłosiła, że po zakończeniu nauki w Hogwarcie, nie wyjdzie za żadnego szlachcica, tylko wyjedzie do Francji, by nauczać w Instytucie Magii Beauxbatons. Zazdrościłem jej stanowczości.
Wiedziałem, że muszę to wszystko w jakiś sposób przeżyć. Usiłowałem myśleć o spokojniejszym jutrze, wyobrażać sobie wygiętą w agonii twarz Whiltierny. Spędzałem jak najmniej czasu w towarzystwie rodziny, izolowałem się. Często wychodziłem do ogrodu, by zajmować się hipogryfami - pamiątkami. W końcu co innego miałem robić? Prowadzić rozmowy z wiecznie nieobecną siostrą? Ona sama nie wytrzymywała napiętej atmosfery. Cały czas wykłócała się z bratem i ojcem. Teoretycznie mieszkaliśmy w jednym domu... szkoda, że nie potrafiliśmy tego wykorzystać.
                Właśnie pakowałem rzeczy do walizki, gdy w drzwiach pojawiła się Nancy. Siedemnastolatka miała długie, brązowe włosy i ostre rysy twarzy. Z wiekiem upodabniała się do zmarłej matki…
— Głupia krowa kazała ci przekazać, że niedługo idziemy do Traversów. Wkładaj garniak i ruszamy — uśmiechnęła się serdecznie. Upchnąłem podręcznik do Obrony przed Czarną Magią i usiadłem na wygodnym łóżku. Dziewczyna zajęła miejsce obok mnie.  — Coś się stało? Ja też nie chcę…
— Nie chodzi o to — przerwałem. — Wciąż nie mogę uwierzyć, że wyjedziesz. Nie przetrwam sam z Whiltierną i Marcusem — westchnąłem. Nie miałem zamiaru męczyć się w towarzystwie brata i macochy. Ten pierwszy nie był żadną opoką, właściwie to wszystko utrudniał. Czasem wydawało mi się, że w ogóle nie przejmował się śmiercią rodzicielki. Może rzeczywiście tak było? Możliwe, że z każdym kolejnym dniem spędzonym w towarzystwie głupiej suki, przekonywał się do jej autorytetów.
— Och, będziesz tutaj tylko dwa miesiące w roku. Możesz zostawać w Hogwarcie na święta… Zresztą, będę cię odwiedzać — położyła rękę na moim ramieniu. Wcale mnie to nie pocieszało. Wiedziałem, że w trakcie przerwy świątecznej, przy zamykaniu szkoły na czas wakacji, nie miałem do czego wracać.
— Dlaczego Francja? Nie możesz pracować w Hogwarcie? — spytałem z nadzieją w głosie.
— Myślisz, że cokolwiek tutaj zarobię? — zaśmiała się krótko. — Ja nie zamierzam przyjmować kasy od ojca. Dorobię się wszystkiego sama — wyjaśniła. — Wszystko będzie w porządku. W razie czego strzel w nią drętwotą, zasługuje — roześmiała się. Parsknąłem śmiechem. Wizja ugodzenia macochy pomarańczowym pociskiem wyglądała kusząco. Może powinienem wcielić ją w życie?
— Dobra. Chodźmy, zanim szanowna Whiltierna zacznie wrzeszczeć — siostra wyszła, sam założyłem pierwszy lepszy garnitur, po czym wyszedłem z pokoju. Znajdował się na drugim  piętrze; prowadzące do niego drzwi zamontowano w długim korytarzu. Na ścianach wspomnianego korytarza wisiało mnóstwo portretów rodzinnych.
Skierowałem się na dół. Wielki pokój stworzono na wzór pomieszczeń barokowych; mnóstwo dekoracyjnych elementów i ogólnego przepychu. Całą wizję psuła zniesmaczona mina Whiltierny, ładnej i wysokiej kobiety ubranej w długą, wieczorową suknię. Ciemnowłosy ojciec dopasował garnitur do umięśnionego ciała, a brat i siostra postawili na nieco bardziej młodzieżowe wersje opiekunów. Nic nadzwyczajnego.
— Spóźniłeś się — rzuciła chłodno macocha. Czy ona zabawiała się w wyrafinowaną Vivien Leigh, niedawno zmarłą aktorkę półkrwi? — Ruszaj się. Nie mamy czasu — syknęła. Podszedłem do ojca, złapałem go za dłoń i poczekałem na przeteleportowanie się do odpowiedniego miejsca.
I rzeczywiście, chwilę później poczułem rwące uczucie. Dziwne oderwanie się od ziemi, wszechogarniająca ciemność, a potem twarde lądowanie na ziemi. Cholera. Warto wspomnieć o wietrze omiatającym nagie części ciała, mierzwiące i tak poczochrane włosy. Zachmurzone niebo zwiastowało nadchodzący wieczór, oświetlało rosnące drzewa. Najważniejsze rozciągało się przed nami – olbrzymia rezydencja Traversów należała do największych budynków w całej Anglii. Dorobili się tego na… no właśnie, na czym? No nieważne.
Znaczną część podwórza zajmował wysoki żywopłot, po jakimś czasie przeradzający się w labirynt. Cały plac sprawiał wrażenie nawiedzonego. Przy furtce stał czarnoskóry mężczyzna, ktoś w rodzaju lokaja. Kiedy nas zauważył, podszedł i ucałował dłonie kobiet.
— Pan Travers już czeka. Zapraszam za mną — i ruszyliśmy. Dotarcie do mosiężnych, ozdobnych wrót zajęło nam sporo czasu. Dlaczego nie mogliśmy po prostu się teleportować? Cóż, nie przyszło mi się dowiedzieć. W końcu wkroczyliśmy do środka.
Wnętrze domu przypominało umeblowanie mojego. Mnóstwo barokowych mebli, trochę gotyckich dodatków i dekoracji… typowe. Nie pozwolono mi długo cieszyć się jego wnętrzem, już jakiś czas później znaleźliśmy się w wąskim, ale niesamowicie długim pomieszczeniu z mahoniowym stołem. Dostawiono do niego mnóstwo wysokich krzeseł. Skrzaty domowe donosiły ostatnie potrawy.
— Trevor! — krzyknął wesoło gospodarz domu. Był barczystym, przystojnym mężczyzną. Niestety, na jego głowie zaczęło ubywać włosów, powstawały zakola. Ciekawe czy przeżywał kryzys wieku średniego… Zgodnie z przepisami, podeszliśmy do jego żony, potem do córki, a następnie do samego właściciela.
— Świetnie cię widzieć. Och, witam, madame — przywitał się z kobietami, a potem z moim ojcem. Następnie skierował się do mnie i Marcusa. — Kiedy ostatnio cię widziałem, byłeś wzrostu mojego skrzata domowego — przecież widział mnie rok temu — Siadajcie, siadajcie — postanowiłem zająć miejsce oddalone od członków mojej rodziny.
Ludzie nadchodzili z różnych stron. Przedstawiciele najważniejszych rodów czystokrwistych zdawali się teleportować z prędkością pioruna. Kiedy zauważyłem, że w drzwiach stanęła rodzina Nottów, wstałem od stołu.
Znaliśmy się od dziecka. Rodzice kazali nam bawić się tymi samymi zabawkami, latać na miniaturowych miotłach i wspólnie obrażać mugolaków… to znaczy szlamy. Zacieśniłem z nim więzi po przydzieleniu do jednego domu – Ceremonia Przydziału poprawiła moje relacje z Edoriusem Nott’em, średniego wzrostu blondynem.
Kiedy skończyliśmy witać się z naszymi rodzinami, mogliśmy zająć miejsca obok siebie. Od poprzedniego roku, trzynastolatek zbytnio nie urósł. Przybrał jedynie na masie, prawdopodobnie z powodu zbyt dużej ilości jedzenia. Przykro mi, Edoriusie.
— Ciekawe czy Lucjusz dalej zapuszcza włosy. Kiedy ostatni raz mu je podpaliliśmy, prawie zabił tępego Puchona — doskonale pamiętałem ten moment. W poprzednim roku  sprawiliśmy, że długo zapuszczane włosy Malfoy’a uległy spaleniu. Jako iż nie znalazł sprawcy, wyżył się na losowym Puchonie. Sytuacja była całkiem zabawna! Szczególnie, że ucierpiała niewinna osoba. Swoją drogą, dziwne, że mimo obustronnej niechęci jaka łączyła nas z Malfoy'em, dalej udawaliśmy dobrych znajomych. Wszystko dla utrzymania dobrych stosunków rodzinnych. O ile moi koledzy mieli szansę na przejęcie tytułu głowy rodu, o tyle ja mogłem o tym co najwyżej pomarzyć. Przede mną stał kuzyn i brat, przed nimi... nikt.
— Pewnie dalej będzie opowiadał o swoich „wspaniałych wynikach w nauce”. Ludzie go uwielbiają — parsknąłem w końcu.
— No, mam go dość. Jeśli jeszcze raz zacznie opowiadać o podbojach miłosnych, chyba osobiście go zabiję! — właśnie w tamtym momencie w pomieszczeniu pojawił się Lucjusz Malfoy. Wysoki chłopak o ostrych rysach twarzy, syn Abraxasa. W oczy rzuciły mi się króciutkie, świeżo ścięte włosy. Ojciec zabraniał mu je zapuścić? Nic dziwnego. Facet wyglądający jak baba nie miał racji bytu – nie w takich czasach.
Nie zauważyłem kiedy znalazł się na krześle obok.
— Witajcie — powiedział głosem przepełnionym melancholią. Miałem ochotę się roześmiać. — Jak minęły wam wakacje?
— Och, świetnie, szanowny Lucjuszu. Dziękuję, że pytasz — Edorius próbował prześmiewczo go naśladować.
— Bardzo dobrze, Edoriusie. Mam nadzieję, że rok w Hogwarcie minie równie dobrze — posłał mu szeroki, chłodny uśmiech. Nienawidziliśmy się, to jasne. Dlaczego udawaliśmy? Bo nasze rodziny tego od nas wymagały. Trzymaj się blisko wyznaczonych osób, a będziesz wiódł dobre życie. Jedyną osobą, którą wyznaczyli mi rodzice, którą zdążyłem polubić był Edorius. Przynajmniej tyle.
Kiedy ja zastanawiałem się nad znajomościami, w pomieszczeniu znaleźli się już wszyscy. Nie chciało mi się z nimi witać, nie wstawałem więc od stołu. Wszyscy zasiedli i wysłuchali kiczowatego przemówienia gospodarza domu. Pan Travers miał dwoje dzieci: piękną córkę, dziewczynę mojego brata i syna, jego najlepszego przyjaciela. Prawdopodobnie razem z moim ojcem zamierzał zaaranżować małżeństwo między Deirdre, a Marcusem. To całkiem smutne… Dziewczyna musiała spędzić następne lata swojego życia w towarzystwie zdradzającego ją chłopaka. Często kryłem swojego brata, nie chciałem w końcu niszczyć mu reputacji.
Przy stole zasiadały jedynie najznamienitsze rody; Black’owie, Rosier’owie, Mulciberowie… W tłumie ludzi znajdowałem też kilkanaście znajomych twarzy. Burza ciemnych, matowych włosów, oczy przepełnione szaleństwem… Bellatrix Black, piękna siedemnastolatka. Kiedy przyszedłem do Hogwartu, uczęszczała do czwartej klasy i miała opinię nienagannej uczennicy. Z czasem zaczęła się zmieniać; znikała z lekcji, czarna magia poczęła odciskać pięto na jej wyglądzie… Liczne imprezy wyniszczały organizm dziewczyny. Tak kończyli młodzi arystokraci? Zniszczeni przez system, własnych krewnych. To dziwne, że Black nie została zmuszona do wyjścia za mąż.
Jej dwie siostry, rok młodsza Andromeda i urodzona cztery lata później Narcyza(moja koleżanka z roku!), siedziały spokojnie i żywo o czymś dyskutowały. Oprócz kolegów i Narcyzy, w pomieszczeniu było jeszcze kilka osób z mojej klasy. Czy warto wspominać o tym, że większość młodych dziewcząt usiłowało wyglądać jak zmarła Marilyn Monroe? Nie? No trudno. Ogólnie to w tamtych czasach ginęło bardzo dużo osób. Wystarczyło spojrzeć na Vivien Leigh, Kennedy’ego czy wspomnianą Marilyn.
— Robinie, pan Travers zadał ci pytanie — z zamyślenia wyrwał mnie stanowczy głos ojca. Niemal natychmiast spojrzałem w kierunku wspomnianego właściciela.
— Przepraszam, zamyśliłem się — wyjaśniłem.
— W porządku — Travers uśmiechnął się krzywo. — Pytałem o twoje oceny, Robinie. Jak sobie radzisz? Trzeci rok to nie przelewki. Na jakie przedmioty postawiłeś? — potok pytań zdecydowanie wytrącił mnie z równowagi. Nie lubiłem, gdy uwaga skupiała się na mojej osobie.
— Wybrałem Starożytne Runy, Wróżbiarstwo i Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami.  Najlepiej idzie mi z Transmutacją i Obroną przed Czarną Magią — odpowiedziałem z dumą w głosie. — Podobnie jak i Edoriusowi.
— To znakomicie. Swoją drogą, czy poprzedni nauczyciel Obrony przed Czarną Magią utrzymał się na stanowisku? — zapytał tajemniczym głosem.
— Właściwie to… — zastanowiłem się chwilę. Marius Gaven, mugolak, zniknął w tajemniczych okolicznościach na koniec roku. Mieli wybrać kogoś nowego… Kogo? Nie wiem. — Nie.
— Och, nowym nauczycielem jest nasz nowy gość. Christopherze, przedstaw się — powiedział ktoś w oddali.
— Dobry wieczór. Christopher Mayers, syn Johna Mayers’a, nowy nauczyciel Obrony przed Czarną Magią — z tłumu ludzi odezwała się jedna osoba. Wysoki, barczysty blondyn. Wyglądał na zwykłego czarodzieja czystej krwi. O dobrym statusie społecznym świadczył drogi garnitur. — Starsi mogą mnie kojarzyć, skończyłem naukę w 1958 roku.  Sprawiał wrażenie osoby surowej i konserwatywnej. Nie kojarzyłem go z poprzednich spotkań. Prawdopodobnie był nowy, no cóż, zdarza się.
Ludzie zaczęli wypytywać go o najróżniejsze rzeczy. Ja nareszcie miałem spokój, mogłem porozmawiać z Edoriusem i – o zgrozo – Lucjuszem. Skupiłem się głównie na tym pierwszym.
— No, to nasz trzeci rok. Jeszcze cztery lata i koniec! — krzyknąłem. Szczerze mówiąc to obawiałem się końca szkoły. Nie chciałem kończyć nauki… Chyba, że wiązało się to z odejściem od głupiej szmaty macochy.
— Och, ja zostałem przyjęty do Drużyny Quidditcha. Bellatriks załatwiła mi pozycję szukającego — pochwalił się Lucjusz. Razem z Nott’em spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem w oczach. On?! Bez naborów?! Czy Bellatriks sobie żartowała?!
— Co, kiedy? — zapytał siedzący obok Krukon.
— W wakacje to ustaliliśmy. A wy? Zamierzacie wystartować w naborze do drużyny Ravenclawu? — wykrzywił twarz w sarkastycznym uśmiechu.
— Właściwie to… — już zamierzałem zaprzeczyć, gdy Edorius się wtrącił.
— Zamierzamy. — stwierdził stanowczo. — Robin zostanie ścigającym, a ja pałkarzem. Spotkamy się na boisku, drogi Lucjuszu — powiedział z nienawiścią w głosie. Lucjusz chyba tego nie zauważył, bo jedynie wzruszył ramionami. Ja natomiast zdałem sobie sprawę, że znaczna część grona przysłuchiwała się naszej żywej rozmowie.
— To dodatkowy obowiązek, moi drodzy — rzucił jakiś mężczyzna, chyba pan Avery. — Dobrze, że nie dopuszczacie do sportu szlam. Jeszcze tego by brakowało — zdążyłem przyzwyczaić się do tego typu tekstów. Sam zaczynałem wierzyć, że mugolaków powinno się tępić.
— Mogę porozmawiać z Raven. Na pewno was przyjmie — powiedział Augustus Rockwood, siódmoklasista z Ravenclawu.
— Właściwie to chcemy poradzić sobie sami. Ale dzięki — Edorius posłał mu sztuczny uśmiech.
— A ja mam takie pytanie — poinformował ktoś z tyłów, prawdopodobnie pan Rosier. — Macie tam jakieś dziewczyny, chłopcy? Na pewno wszystkie się za wami oglądają — prawie zakrztusiłem się własną śliną. Żywiłem nadzieję, że ominę pytań w stylu „młody kawalerze, masz tam jakąś pannicę?”. Zresztą, nie zauważyłem, żeby ktokolwiek się za nami oglądał. Może odstraszaliśmy je swoim zachowaniem? Cały czas dokuczaliśmy Apollinowi Pringle’owi, knuliśmy różne rzeczy i szukaliśmy tajnych przejść. Nic nadzwyczajnego.
— Niekoniecznie — wymruczałem. I kiedy miałem nadzieję, że temat się skończył, ktoś w oddali zaczął krzyczeć. Okazało się, że głos należał do Narcyzy, koleżanki z roku.
— Nie byłabym tego taka pewna — zachichotała. — Avril i Valerie mówiły, że jesteście uroczy. Chciały zaprosić was na bal z okazji Nocy Duchów — stwierdziła poważnie. W jednej chwili spaliłem buraka. Reszta zebranych zaniosła się maniakalnym śmiechem.
— Ja mam już dziewczynę. Opowiem o niej innym razem — Lucjusz usiłował seksownie oblizać łyżkę. Jednocześnie wpatrywał się w Narcyzę. Miałem ochotę uderzyć się w czoło. Co za idiota! Czy chłopak powinien oblizywać łyżki? Zawsze myślałem, że to zadanie kobiet.
                Reszta spotkania minęła spokojnie. Dorośli rozmawiali o polityce, młodzi gawędzili o sprawach szkolnych, ja rozmawiałem z Lucjuszem i Edoriusem.
— Ile dziewczyn zaliczyłeś w pierwszej klasie, Lucjuszu? — Edorius wyraźnie prowokował Malfoy’a do ośmieszenia się w naszym towarzystwie. Jasnym było, że nie poszedł do łóżka z żadną dziewczyną w wieku jedenastu lat. Czym miałby je przelecieć? Dziesięciocentymetrowym penisem? Zabawne.
– Dwadzieścia. Piętnaście z nich chodziło do siódmej klasy — przechwalał się chłopak. W takich momentach udawaliśmy zdziwienie. W rzeczywistości śmieliśmy się jak opętani. — A wy, kiedy stracicie status prawiczka? — spytał w końcu Malfoy. Pytanie całkowicie zbiło nas z tropu.
— Szczerze mówiąc to jeszcze nad tym nie myślałem. To głupie pytanie, lepiej porozmawiajmy o czymś innym — pokręciłem głową. Mieliśmy tylko trzynaście lat! Kto w naszym wieku rozmawiałby o takich głupotach?  
                W pewnym momencie ludzie zaczęli wychodzić. Przyszła też kolej mojej rodziny – grzecznie pożegnaliśmy się z właścicielem domu, po czym wyszliśmy na zewnątrz. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdki, wesoło uśmiechające się do wysokiego żywopłotu.  Odczuwałem ogromne zmęczenie spowodowane nudnym spotkaniem. Nigdy ich nie lubiłem… odbywały się kilka razy w roku i służyły zacieśnianiu relacji międzyludzkich. Dobrze, że przynajmniej było się z czego – a raczej z kogo – pośmiać.
Kolejna teleportacja. Kolejny ból w żołądku i rwące uczucie – potem twarde uderzenie o ziemię. Razem z rodzeństwem wyprzedziliśmy macochę i ojca. Do czasu, gdy Marcus się nie odezwał, szliśmy w ciszy. I szczerze powiedziawszy wolałbym, żeby tak pozostało.
— Nancy, już niedługo przeleci cię połowa Paryża. Jak się z tym czujesz? — zapytał złośliwie. Siostra posłała mu kuksańca w ramię.
— Uważaj, bo ciebie przeleci połowa Hogwartu. Nie ty, oni ciebie — odbiła piłeczkę.
— Przestań zachowywać się jak Jackie Kennedy — odpowiedział. O co mu chodziło? Nie wiem. — Wielka primadonna, zgrywasz wielką panią, bo straciłaś matkę. Nie potrafisz polubić Whiltierny, co takiego ci w niej nie odpowiada?
— To, że jest głupią suką — wtrąciłem cicho. — Nie widzisz tego? Cały czas wykorzystuje ojca, próbuje sobie ciebie podporządkować. Jesteś na tyle głupi, że tego nie zauważasz? — spiorunowałem go wzrokiem. Chłopak, najwyraźniej wytrącony z równowagi, nie miał pojęcia jak zareagować. Relacje między rodzeństwem zdecydowanie się nie układały… Nie potrafiliśmy rozmawiać jak dawniej. Brat spadał na dno, siostra usiłowała odejść, a ja… ja musiałem się z tym wszystkim męczyć.
— To nie moja sprawa, że cały czas żyjecie w żałobie. Jeśli chcecie wiecznie topić smutki i obrażać się o byle co, to beze mnie. Ja chcę korzystać z młodości — warknął nagle. Zauważyłem, że opiekunowie gdzieś zniknęli, najwidoczniej przeteleportowali się do domu.
— Chciałbyś, żebyśmy w ogóle tego nie zauważali? Nam trudno pogodzić się ze śmiercią matki! — wrzasnęła Nancy.
— Ile można?! Cały czas traktujecie mnie jak tępaka, nie potraficie zamienić ze mną ani jednego słowa. Upieracie się przy swoim zdaniu i na siłę trzymacie się myśli, że Whiltierna jest zła! A może to wy jesteście źli?! — w jego oczach widziałem ogromną, przerażającą nienawiść. Chwilę potem ustąpiła miejsca dla smutku.
— Zwyczajnie cię omamiła — odpowiedziała krótko Nancy. — Już nic z ciebie nie będzie. Nie proś mnie o pomoc, gdy ojciec cię wystawi. Chodź, Robin — złapała mnie za ramię i pociągnęła w kierunku mosiężnych, ozdobnych drzwi. Prawdopodobnie ta kłótnia zadecydowała o naszych relacjach. Nie potrafiliśmy już żartować, nie potrafiliśmy na siebie patrzeć. Ilekroć widziałem twarz Marcusa zbierało mi się na wymioty. Chłopak lubił Whiltiernę. Zupełnie jak zaślepiony ojciec…
Podróż do pokoju nie zajęła mi dużo czasu. To właśnie tam zrzuciłem z siebie garniak, skierowałem się do łazienki i załatwiłem wszelkie najpotrzebniejsze sprawy. Następnie powróciłem do pomieszczenia. Na niebieskich ścianach wisiał Nimbus 1700. Pod nim znajdowało się biurko, naprzeciwko szafa i wielkie łóżko z zasłonami. Półki z książkami stanowiły idealne uzupełnienie. Krukoński wystrój wnętrz. Śmieszne, że pokój wyglądał tak jeszcze przed Ceremonią Przydziału, jakby wszystko sobie ze mnie żartowało... Tak jakby wszyscy wiedzieli, że nie trafię do Slytherinu, że zajmę miejsce przy stole Krukonów.
Chwilę później westchnąłem i położyłem się na łożu. Nie zauważyłem, gdy Morfeusz porwał mnie w swe objęcia.
***
                Ze snu wybudził mnie odgłos zamykanych drzwi. Otworzyłem czekoladowe oczy, spojrzałem w ciemność i powoli zrzuciłem pościel. Następnie ostrożnie, nie do końca wiedząc o co takiego chodzi, co tak bardzo mnie zainteresowało, skierowałem się po schodach w dół. Zatrzymałem się w połowie. Dlaczego? Usłyszałem tajemniczy, chropowaty głos.
Wytężyłem wzrok. W pomieszczeniu paliło się kilka niewielkich świec; oświetlały trzy postacie. Pierwszą poznałem od razu; ojciec, ubrany w... cholera czemu, on nosi garnitur w środku nocy? Wystroił się tak dla jakiegoś gościa?
Druga postać - jej szaty muskały nieśmiało podłogę, zaś tłuste włosy spływały swobodnie po ramionach. Przybyszowi towarzyszyła inna osoba, barczysta i całkowicie przesłonięta przez czarny jak smoła płaszcz. Wiedziałem jedno: musiałem siedzieć cicho.
— To się zaczyna, Travisie. Poinformuj wszystkich — do moich uszu dotarł głośny, nieprzyjemny szept. Co miało się zacząć? — Niedługo wszystko ulegnie poprawie. To się zaczyna...

Witajcie!
Jako iż prolog zdradzał zbyt mało, postanowiłem dodać nowy rozdział. Poznaliście trochę bohaterów, wizję świata Robina i... może trochę arystokratycznych tradycji? Nieważne. :P Zapraszam do komentowania i obserwowania, przypominajcie też o nowych rozdziałach. 

piątek, 12 stycznia 2018

Wstęp

Nie nazwę tego prologiem, bo wcale nim nie jest. ;) Nie musicie tego czytać, to po prostu wprowadzenie.

Horacy Slughorn spogląda na listę z nazwiskami pierwszorocznych. Mam wrażenie, że odczytanie odpowiedniego słowa zajmuje mu całą wieczność. I kiedy wreszcie oznajmia, kto taki zostanie za chwilę przydzielony, mam ochotę wieczność przedłużyć.
- Waymare, Robin.
Na sali zapada głucha cisza. Ta sama, która potęgowała strach Narcyzy Black, Viktora Dołohowa czy ciemnowłosej poprzedniczki. Obecnie opanowuje każdy milimetr mojego ciała, od stóp do głów, wprawiając w niemożliwe osłupienie.
Opiekun przywołuje na twarz tajemniczy uśmiech, gestem ręki zaprasza mnie do siebie. Przełykam ślinę, prostuję się i zasiadam na wysokim krześle. Wszyscy uważnie mnie obserwują; inni pierwszoklasiści, siódmoklasiści i nauczyciele. Wzrokiem odszukuję siostry, obecnie wpatrującej się we mnie z dziwnym grymasem.
Obdarta Tiara Przydziału zabiera głos. Ochrypły, nieprzyjemny dla ucha, nieco przerażający. 
- Waymare, Waymare... Tylu was tu było. Doskonale pamiętam Nancy, uroczą Gryfonkę - och, tylko nie Gryffindor. Jeśli będę musiał wysłuchiwać jaki to ja jestem głupi, zupełnie jak wspomniana siostra, chyba się zabiję. Nie mogę zawieść ojca, wuja... - Był też Marcus, może i Rock... Większość poszła do Slytherinu, tak, bije od was ambicja i spryt. Ale ty... Inteligencja i duża wyobraźnia. Na wszystko patrzysz inaczej, nieszablonowo, nieszablonowo - pomrukuje. Ponownie zapada frustrująca cisza. I znowu przerywa ją głos Tiary. - Będziesz się tam dobrze czuł. RAVENCLAW! - Krukoni zaczynają klaskać. Ja sam nie mogę uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło. Miałem nadzieję, że będę w domu z rodzeństwem, z kimś bliskim... Tymczasem zmierzam do stołu nieznajomych ludzi. Jak ja się z nimi dogadam? Zresztą, ja bystry? Ja z wyobraźnią? Nie ma mowy! 
Mimo strachu i lekkiego smutku, przywołuję na twarz szeroki uśmiech. Po chwili zajmuję miejsce obok jakiegoś rosłego chłopaka, prawdopodobnie ostatniego rocznika. Matko, dlaczego  to nie może być SLYTHERIN? Lucjusz nie miał problemów z dostaniem się do Domu Węża...
Natłok myśli nie pozwala mi normalnie funkcjonować. Twarze ludzi zlewają się w jedną i niewyraźną, dezorientującą. Czuję się fatalnie. Ojciec zawsze powtarza, że Slytherin to dom przyszłości. Czuję się tak źle, że ignoruję przywitanie Edoriusa Nott'a, jednego z moich pseudokolegów. 
Wiem tylko jedno. Właśnie teraz zadecydowano o moim marnym losie. Ceremonia Przydziału to z pozoru niewinny eksperyment, wydarzenie, na którym rozdziela się uczniów. W rzeczywistości wyznacza drogę życia, ciężką lub usłaną różami. 

~~~~~~~~~~

Siemanko! Może porywam się na głęboką wodę, może trochę przesadzam, ale... zapraszam do czytania. Akcja opowiadania rozgrywa się w czasach największego rozkwitu Śmierciożerców, nauki Lucjusza Malfoy'a i pięknej, zadbanej Bellatrix Lestrange. Trochę czystokrwistej tradycji i brutalniejszych scen - wszystkiego po trochu!