niedziela, 30 września 2018

Rozdział 12

Wydawało mi się, że stan nieprzytomności towarzyszył mi przez naprawdę długi czas. W mojej głowie wszystko trwało jakby dwa razy dłużej, spowalniając moje myśli i nie pozwalając mi zacząć trzeźwo myśleć. Co tak naprawdę się wydarzyło? Cóż, cała pamięć wróciła do mnie, gdy otworzyłem oczy na przepełnionym przerażonymi ludźmi, dziedzińcu. Te przestraszone twarze wcale nie pasowały do miejsca, w którym uczniowie szybko przepisywali zaległe prace domowe, całowali się po raz pierwszy w życiu czy obrażali się z denerwującymi gargulcami stojącymi u boku każdego z czterech łuków.
  Zrzuciłem ciążący na moich plecach koc. Czułem przeszywający ból w wielu częściach ciała, głównie w głowie i zabandażowanej dłoni, przez którą przeciekała krew. Jedyną pozytywną stroną tego stanu był fakt, że nie słyszałem głosów biegających wokół ludzi - kadry nauczycielskiej, aurorów i uczniów. Rozwarte ze zdziwienia usta, łzy spływające po bladych policzkach i próby zachowania spokoju.
W Hogwarcie zapanował chaos i nie potrafił go ogarnąć nawet sam Albus Dumbledore, potężny czarodziej, który... któy przecież do tego wszystkiego dopuścił. Dopiero wtedy zaczęły do mnie docierać przerażające fakty... Ktoś krzyczał: dementorzy! Dementorzy? Widziałem tę nazwę w spisie treści najnowszego podręcznika do Obrony przed Czarną Magią... To one musiały zaatakować szkołę. W tym mnie. Ale co takiego mogło mnie ocalić? Cholera, nie wiem. Najdziwniejsze było to, że potrafiłem zachować spokój. Nawet... och, nie! Nagle wszystkie dźwięki przybrały na sile, ja zaś zacząłem chwiać się na nogach i patrzeć na wszystko z jeszcze większym przerażeniem.
  - Deirdre! Co się stało z Deirdre Travers? - wrzasnąłem do pierwszego lepszego chłopaka, ściskając mocno jego ramię i posyłając mu błagalne spojrzenie. On zaś pokręcił głową, jakby nie do końca wiedząc o co mi chodzi. Dopiero, gdy odbiegł, zauważyłem, że w jego plecach znajdowało się kilka kawałków szkła. Szkło. O nie.
  Wejście do Wielkiej Sali było przepełnione olbrzymią ilością przerażonych ludzi. Choć większość uczniów zdążyła się stamtąd wydostać, to niektórzy dalej walczyli o życie w towarzystwie przerażających potworów, strażników Azkabanu. Aurorzy, którzy mieli pilnować porządku, usiłowali jak najszybciej wejść do środka. Kadra nauczycielska również nie próżnowała... Ale gdzie Albus Dumbledore?! On powinien załatwić to w ciągu kilku sekund.
  - Robin? Robin! Robin, stój! - do moich uszu dotarł dziewczęcy krzyk, chyba należący do mojej siostry Nancy. - Nie wchodź tam! Tam jest... - odwróciłem się, ale przerażony tłum dzieciaków zdążył ją ze sobą porwać. Prześlizgnąłem się między barczystymi Puchonami i wparowałem do środka. Zastałem tam przerażający widok.
  Ciemne postacie krążące nad nieprzytomnymi ludźmi i błyszczące patronusy usiłujące te stwory odpędzić. Starałem się dotrzeć do miejsca, w którym rozmawiałem z Deirdre, jednak potknąłem się o leżącą na ziemi przeszkodę. Dopiero, gdy upadłem na ziemię, cudem omijając zderzenia z milionem kawałków szkieł, zorientowałem się, że przeszkodą tą był Clint Eastwood, mój rywal. Wyglądał na nieprzytomnego, ale raczej żywego...
  - Cholera - warknąłem. Kilka dementorów pastwiło się nad Valerie Yaxley. Jej śliczna, biała sukienka skąpana była w szkarłatnej cieczy. Stanąłem przed ciężkim wyborem. Ratować ją, a może Clinta? Ona chyba nie miała szans. Pociągnąłem Clinta za ręce, ustawiłem go do pionu i założyłem jego rękę na moim ramieniu.
  Kiedy wreszcie dotarłem do wyjścia, stanąłem oko w oko z Nancy. Siostra wyglądała na rozwścieczoną, ale i przepojoną adrenaliną. Odepchnęła mnie tak mocno, że prawie puściłem Clinta, wbiegła do środka i machnęła kilka razy różdżką. Wydostał się z niej przezroczysty lew. To ona wcześniej mnie uratowała!
 - Tutaj, Robin! Prędko! - krzyknął Edorius, który pojawił się obok mnie zupełnie niespodziewanie. Z jego skroni ciekła strużka ciemnej krwi, jednak zdołał pomóc mi w wyniesieniu Clinta na zewnątrz. - Blair kazała mi ciebie znaleźć. Jest z Alecto, chodź, musisz się jej pokazać - och, przynajmniej ktoś się o mnie martwił.
  - Nie, muszę znaleźć Deirdre. Znajdowała się przy oknie i chyba mocno oberwała - pokręciłem głową, chcąc przemknąć pod ramieniem jakiegoś pulchnego Krukona. Zatrzymał mnie jednak wyraz twarzy Edoriusa. Zdradzał... Przerażenie? Dezorientację? Smutek? Rozczarowanie? Hm, za dużo na raz.
 - Robin. Deirdre nie żyje - powiedział dobitnie, jakby nie przejmując się towarzyszącymi mi uczuciami. - Nancy zdołała uratować tylko ciebie. Ta Puchonka, z którą pokłóciłem się w pociągu powiedziała mi, że zginęła na miejscu. Robin, uspokój się... cały się trzęsiesz.
  On wyglądał na spokojnego. Jakby nie przejął się śmiercią niewinnej dziewczyny, z którą przecież tak wiele razy rozmawialiśmy. Złapałem się za głowę i osunąłem pod ścianę, mając nadzieję, że ten koszmar zaraz się skończy. Ale się nie kończył... trwał dalej. Zdawałoby się, że dobiegające zewsząd krzyki ponownie ucichły, a Wielka Sala rozbłysła olbrzymim, jasnym światłem.
 - To Dumbledore!
 ***
 Tej nocy nikt nie spał. Wszyscy przeszukiwali dziedziniec, salę i Skrzydło Szpitalne w poszukiwaniu najbliższych osób. Ja miałem to szczęście, że nikt z moich krewnych nie poległ. Przynajmniej z tych prawdziwych krewnych, bo Marcus nie zasługiwał na miano mojego brata. Gdyby zjawił się z Deirdre na balu, gdyby się nią zajął... do niczego takiego by nie doszło. Ale wolał imprezować z kumplami! Skończony debil!
  - Ona nie żyje. Spokojnie, wszystko będzie dobrze - szeptała Rowena Quinn, nauczycielka mugoloznastwa, próbując pocieszyć płaczącą blondynkę, chyba z czwartej klasy.
  Wkrótce wszyscy zmarli znaleźli się w pustej, oczyszczonej ze wszystkich dekoracji i mebli, Wielkeij Sali. Wieść o ataku podobno rozległa się po całym czarodziejskim świecie - rodzice zjawiali się na terenie zamku i zabierali swoje dzieci do domu, nie słuchając narzekań grona pedagogicznego. Wszyscy opiekunowie musieli być wściekli i rozczarowani brakiem bezpieczeństwa w Hogwarcie.  Nic dziwnego. Niektórzy z nich wracali po to, żeby urządzić pogrzeb.
  A gdzie moja rodzina? Zapomnieli o mnie? Prawdopodobnie tak. W końcu jestem najmniej lubianym dzieckiem. Może powinien zginąć? Może.

piątek, 20 lipca 2018

Rozdział 10

Następnego dnia w Wielkiej Sali zarejestrowałem nietypowe zjawisko — przez okna wleciało mnóstwo sów z paczkami w ostrych pazurach. Zwierzęta szybowały nad głowami uczniów przez krótki czas, najwidoczniej wyszukując miejsca odbiorcy, by wkrótce cisnąć paczuszką prosto w przepyszne zupy dyniowe, słodkie ciasteczka i napoje.
— Cholera, Howard! — wrzasnął Edorius. Jego niezdarna sowa płomykówka przypadkowo wylała wszystko na nową koszulę chłopaka. — Słowo daję, kiedyś ją zamorduję. — wywrócił oczyma.
Krukon wkurzył się jeszcze bardziej, gdy sowa mojego ojca, Lawenda, wylądowała zgrabnie na moim ramieniu i spokojnie podarowała mi niewielkie, miękkie opakowanie. Podejrzewałem, że w środku znajdował się garnitur na zbliżającą się imprezę... zdążyłem oswoić się z myślą, że będę musiał spędzić trochę czasu z Blair, nie wypadało mi wystawić jej w ostatniej chwili. Jedynym pozytywnym aspektem wzięcia udziału w balu była możliwość poobgadywania wystrojonych dziewcząt z siódmych klas — zazwyczaj udawały wielkie damy, a potem kończyły w sypialniach obcych chłopców. Nie ma co ukrywać — dużo ludzi twierdziło, że w Hogwarcie nigdy do takich rzeczy nie dochodzi, ale przecież w zamku mieszkali dojrzewający ludzie, pragnący zabawy i oderwania od szarej rzeczywistości.
Z przemyśleń wyrwał mnie mało zabawny żart Edoriusa:
— W ogóle to nie mogę doczekać się tego meczu z Puchonami. I tak przegrywają w pucharze domów, po tej klęsce już nie wstaną.
— No tak, wróciłeś, więc możemy skopać im tyłki — przewróciłem teatralnie oczyma. Czasem wydawało mi się, że Edorius — nawet jeśli żartował — to miał o sobie zbyt wysokie mniemanie. Był okropnie rozpieszczony, narcystyczny i arogancki... dlaczego się z nim w ogóle kolegowałem? Och, po bliższym poznaniu okazywał się naprawdę fajnym kolegą, poważnie. Poza tym to on był przy mnie, gdy czegokolwiek potrzebowałem, to właśnie Edorius spędzał ze mną nudne dni w Hogwarcie, to z nim odrobiłem pierwszy szlaban i to właśnie z jego pomocą przetrwałem jakoś dwa lata edukacji — a w drodze był już trzeci, o wiele trudniejszy od poprzedniego.
Resztę śniadania spędziliśmy w towarzystwie kilku Krukonów i Ślizgonów, żartując i obserwując jak dwaj Gryfoni grają w eksplodującego durnia tuż przed stołem zafascynowanych nauczycieli. Chyba wszyscy byli w dobrych humorach; nie mogli doczekać się tego wspaniałego balu, tak bardzo profesjonalnego. Grono pedagogiczne zorganizowało nawet nabory na dekoratorów pomieszczenia — ja się nie zgłosiłem, wolałem spędzić czas na nauce. Może jednak miałem w sobie coś z Krukona?
W ciągu całego dnia — tutaj warto podkreślić — wolnego od lekcji, uczniowie i nauczyciele przygotowywali dekoracje — wejście na Wielką Salę posiadali jedynie dekoratorzy, reszta mogła zachwycać się plotkami i widokami tworzonymi przez bujną wyobraźnię. Generalnie nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ludzie mówili tylko o ciepłych klimatach, inni zaś o mrocznym wystroju. Jakaś Puchonka rozpuściła plotkę o wynajętym specjalnie na tę okazję jasnowidzu z Francji.
W trakcie pisania wypracowania na temat niewłaściwego zastosowania Eliksirów, zostałem zmuszony do znoszczenia okrzyków zachwytu dochodzących z Dormitorium Dziewcząt. Wszystkie chwaliły się swoimi ślicznymi, błyszczącymi sukienkami, fryzurami i perfekcyjnym makijażem... chłopcy wcale nie byli lepsi. Okazało się, że podeszli do tematu na poważnie i zdecydowali się wywrzeć na partnerkach jak najlepsze wrażenie. Zaliczałem się do nielicznego grona osób, które wcale się aparycją nie przejmowały. Niespecjalnie dbałem o swój wygląd — wiecznie poczochrane, nieco przydługie włosy i spierzchnięte usta świadczyły o lekkim zaniedbaniu. Włosy przycinałem jedynie na polecenie ojca, ładne ubrania zakładałem jedynie w wyjątkowych sytuacjach — po prostu taki już byłem.
— Możesz dać sobie z tym gównem spokój? Chociaż dzisiaj — wymruczał Edorius. No tak, od dłuższej chwili siedział i wpatrywał się jak wyczytuję informacje w grubym podręczniku o eliksirowarstwie. Skąd we mnie ten zapał do nauki? Zdałem sobie sprawę, że ostatnimi czasy nauka stała się moim ulubionym zajęciem. Wystarczyło uzyskać kilka pozytywnych stopni, żeby ją polubić, żeby otrzymać motywację.
— No nie — odburknąłem. — Obiecałem Slughornowi, że będę miał na koniec Powyżej Oczekiwań. Od kiedy robię prace dodatkowe, wyraźnie mnie faworyzuje  — uśmiechnąłem się szyderczo. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie bardzo poprawiłem stosunki z gronem pedagogicznym.
— Och, teraz musisz się od tego oderwać! — Edorius posłał mi kuksańca w ramię. Następnie wskazał głową w kierunku drzwi prowadzących do dormitorium dziewcząt — stała w nich Blair Rosier, ubrana w bogato zdobioną sukienkę, z świetnie ułożonymi, rudymi włosami. Delikatny makijaż — tak zupełnie niepasujący do jej codziennego wizerunku — dodawał jej uroku. Wyglądała prześlicznie. — No, a ja idę do Alecto — i poszedł.
A ja — lekko oczarowany widokiem Blair — postanowiłem do niej podejść. Od dłuższego czasu siedziałem w swoim drogim garniturze, więc odrobinę się pogniótł... zrobiło mi się odrobinę głupio, ona się tak postarała, a ja nie wytrzymałem nawet kilkunastu minut.
— Świetnie wyglądasz, Blair — powiedziałem, prawie nie zwracając uwagi na dziewczęta, z którymi rozmawiała. — Naprawdę. Możemy już iść? — spytałem, bo większość uczniów zdążyła już opuścić pomieszczenie, jedynie nieliczni stawiali i poprawiali nerwowo stroje.
— Naprawdę? Dziękuję! — pisnęła dziewczyna. — Do twarzy ci w tym garniturze, Robinie. I racja, chodźmy — wraz z zmianą wizerunku zmieniła także swój charakter? Spodziewałem się z jej strony jakichś płytkich tekstów, głupkowatych uśmieszków i odgarniania włosów. Okazało się, że potrafi być normalna... tylko jeśli chce.
Wkrótce schodziliśmy po ruchomych schodach. Uczniowie z różnych części zamku wchodzili i wchodzili do różnych sal, kilka osób już chwaliło się alkoholem przed swoimi kolegami, a ja... ja stałem i wpatrywałem się tępo w przestrzeń. Dopóki tego fascynującego zajęcia nie przerwał Lucjusz Malfoy we własnej osobie. Włosy koloru jasnego blondu starannie przylizał — wraz z Narcyzą Black, ubraną w prześliczną, zapewne niesamowicie drogą suknię, prezentował się znakomicie.
— Czyli jednak? — roześmiał się chłopak. Posłałem mu krzywy uśmiech.
— No, tak, może będzie w porządku.
— Na pewno będziesz się świetnie bawić. — stwierdziła Ślizgonka. — Dekorowałam salę, jest ślicznie, dużo...
— Och, Narcyzo, nie przynudzaj — przerwał Lucjusz. Następnie przytulił ją, trochę zbyt mocno, bo dziewczyna się skrzywiła. — Przyniosłem trochę alkoholu, więc... będziemy się lepiej bawić.
Podejrzewałem, że Lucjusz nie miał do tego zbyt mocnej głowy, ale zdążyłem się już przyzwyzczaić do jego kłamstw i wywyższania się. Szczerze mówiąc to nie zdzwiłbym się, gdyby tak naprawdę żadnej wódki nie miał. No ale niczego już nie kwestionowałem, zamierzałem zapomnieć o wszystkich negatywnych aspektach tego świata i po prostu dobrze się bawić. Może uda się jakoś wkurzyć woźnego, Apolliona Pringle'a? Miałem to szczęście, że zakazano już stosowania kar cielesnych i nie mógł mnie poważnie skrzywdzić. Chociaż wolałbym wisieć na łańcucach tydzień niż myć jego śmierdzące czosnkowymi perfumami szaty. Próbował przypodobać się pani Irmie Pince, starej pannie, która zachwycała się każdym płytkim tekstem woźnego... zupełnie jakby nie zwracała uwagi na ten okropny zapach.
Ale nie mnie to oceniać. Wkrótce dotarliśmy do Wielkiej Sali... dekoracje zachwyciły nas wszystkich. Dumbledore mówił coś o balu kojarzącym się z ciepłem i przyjemnością, i rzeczywiście wszystkie obietnice spełnił. We wszystkich czterech rogach sal znajdowały się olbrzymie drzewka palmowe, pomieszczenie zostało zalane blaskiem wiszącego na sztucznym niebie słońca. Na podłodze znajdowało się trochę piasku, gdzieniegdzie rozstawiono leżaki, a na nauczycielskim podeście zamontowano basen. Stoły rozstawiono w lewym rogu sali.
Wszystko wydawało się o wiele większe i ładniejsze niż zazwyczaj — usunięto bzdurne świece, flagi zwycięskiego domu(Slytherinu). Zniknęły podziały na domy — teraz wszyscy mogli zebrać się obok grającego zespołu i wspólnie zatańczyć. Wszystko było tak wspaniale, że nawet ja, ten wielki przeciwnik wszelkich uroczystości, obdarzyłem towarzyszących mi ludzi szczerym uśmiechem.
— To co, zatańczymy? — spytałem Blair, bo... co mi zależało? Przecież mogłem sprawić jej trochę przyjemności, nie musiałem zachowywać się jak głupi gbur. Szczęśliwie okazało się, że zespół zaczął grać wolną piosenkę, więc śliczna i czarująca Blair po prostu przyjęła moją propozycję i popędziła ze mną na parkiet. Nie przejęliśmy się nawet nagłą zmianą piosenki, po prostu świetnie się bawiliśmy. W międzyczasie dołączył do nas Lucjusz z Narcyzą, Edorius z Alecto — nawet Bairre Avery wkroczyła na parkiet.
Nawet Raven i Randall zdawali się świetnie bawić. Zaraz, co?! Randall Davies i Raven Coleman, ta wiecznie dogryzająca sobie dwójka graczy Quidditcha... Świetna Pani Prefekt, najlepsza uczennica przyszła na bal z powtarzającym rok, niezbyt inteligentnym obrońcą? Cholera! To chyba rzeczywiście był magiczny bal.
Rozejrzałem się po sali raz jeszcze. Nieopodal basenu, pod ścianą, majaczyła mi sylwetka Deirdre, dziewczyny mojego brata. Przeprosiłem Blair i ruszyłem pewnie w jej kierunku, po drodze chwytając z jakiejś tacki szklankę soku dyniowego. Kiedy wreszcie znalazłem się w jej towarzystwie, przyklęknąłem i złapałem ją za ramię.
— To piękny dzień, Deirdre, nie płacz — skrzywiłem się. Miałem okropne przeczucie, żę mogła szlochać z powodu mojego brata. Nigdy nie traktował jej wystarczająco dobrze — ona go kochała, a on zdradzał ją z przypadkowymi dziewczynami na imprezach. Często go kryłem i miałem później okropne wyrzuty sumienia, ale... co ja mogłem zrobić? Rodzice i tak postanowili, że ta dwójka skończy jako małżeństwo. Niby nie oznajmili tego oficjalnie, ale jasnym było, że tak zakładali.
— Och, nie, nie płaczę, ja tylko... — zaczęła, odrobinę zaskoczona moją obecnością. Zaproponowałem jej sok, ona propozycję przyjęła — upiła odrobinę i cicho zachichotała. Sztucznie, bo sztucznie, ale chyba sam fakt, że potrafiła się w takim stanie zaśmiać podnosił ją na duchu.
— Ja wiem... — zacząłem niepewnym głosem. — Wiem, że Marcus na ciebie nie zasługuje, ale musisz go zrozumieć. Został okropnie wychowany, naprawdę, zbyt łatwo ulega wpływom różnych ludzi — komu jak komu, ale Deirdre mogłem powiedzieć o tych głupich tradycjach wszystko. Kiedyś dużo rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że ona również nienawidzi wpajania arystokratycznym dzieciakom tych bezsensownych poglądów.
— Wczoraj rozmawialiśmy poważnie i... — zastanowiła się chwilę. — Obiecał mi, że przyjdzie. Tymczasem... — w tym samym momencie w pomieszczeniu zapanował okropny chłód. Wszelkie światła nagle pogasły, liście palmowe rozwiał wiatr, a świetnie ułożone włosy dziewcząt zostały odrobinę potargane. — Co się dzieje?
Cała ta mroczna atmosfera wszystkich zaniepokoiła. Niektórzy uczniowie zaczęli opuszczać Wielką Salę, inni powyciągali różdżki w celu użycia prostego Lumos, tak żeby oświetlić sobie drogę. Nauczyciele z kolei wymieniali ze sobą spojrzenia przepełnione lękiem. COŚ musiało się wydarzyć.
I rzeczywiście — w chwilę później wszystkie szyby w olbrzymich oknach uległy całkowitej destrukcji. Miliony małych odłamków szkła uderzyły w olbrzymi tłum ludzi. W ostatniej chwili zasłoniłem oczy ręką. Kiedy odsłoniłem ślepia, zarejestrowałem przerażający widok. Deirdre, która znajdowała się najbliżej miejsca katastrofy oberwała nimi najmocniej. Obecnie leżała na ziemi, cała zakrwawiona i przeraźliwie oszpecona.
— Deirdre?! Kurwa, Deirdre! — wrzasnąłem przerażony. Potrząsnąłem jej ramieniem. Cholera! Nic już do mnie nie docierało. Dziewczyna, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiałem leżała na ziemi z szkłem w głowie; z prześlicznej twarzy nastolatki nie zostało zupełnie nic.
Upadłem na tyłek, zacząłem odsuwać się od ciała nastolatki, kalecząc dłonie o potłuczone szkło. Nie. Ona żyła. Musiałem ją uratować.
— Pomocy! Pomóżcie! — mój głos stawał się coraz słabszy. W pomieszczeniu robiło się coraz zimniej, wybuchła panika. Ludzie byli tratowani przez swoich przyjaciół, przez członków rodziny. Ktoś przypadkowo nadepnął mi na palce, dobijając szkło na całą głębokość. Zawyłem z bólu.
Zarejestrowanie ponurych, zakapturzonych postaci zajęło mi tylko krótką chwilę. Lewitowali w powietrzu powoli, jakby wyszukując odpowiednich ofiar. Jedna z przerażających, ciemnych sylwetek bez twarzy pomknęła w kierunku lidera grającego zespołu — położyła na jego policzkach ręce i skradła mu przerażający... pocałunek?
Inna postać postanowiła wybrać mnie. Próbowałem stamtąd jak najszybciej uciec, ale nagle opanował mnie olbrzymi chłód, jeszcze gorszy niż ten, który trzymał moje ciało chwilę wcześniej. Wydawało mi się, że ucieka ze mnie całe dobro, że czuję się coraz gorzej i powoli tracę kontrolę nad własnym ciałem.
I wtedy — ni stąd, ni zowąd — przemknął nade mną przezroczysty, połyskujący  lew. Istota musiała przerazić się tak mocno, że natychmiast wyleciała przez okno. Ktoś złapał mnie za ramię, inna osoba pomogła mnie podnieść...
Straciłem przytomność.


-------
nie wiem czemu wciąż nie działają akapity!:(

niedziela, 8 lipca 2018

Rozdział 9

Nieobecność  Edoriusa mnie dobijała. Zdałem sobie sprawę, że poza nim nie miałem zbyt wielu znajomych, z którymi mogłem normalnie porozmawiać, znaleźć wspólne zainteresowania czy złamać kilka punktów regulaminu szkolnego. Nie potrafiłem normalnie funkcjonować, cały czas udawałem kogoś kim nie jestem — bo jak zachowywać się normalnie w towarzystwie takich dzikusów? Codziennie zapoznawał mnie z nowymi Ślizgonami, jeszcze głupszymi i gorszymi od poprzednich. Stereotypy zamieniały się więc w prawdę — większość uczniów Slytherinu cechowała się arogancją.
Na szczęście jakoś to wszystko przeżyłem. Raven aka Pani Kapitan Szkolnej Drużyny Quidditcha Ravenclaw'u, wybrała już terminy treningów, które miały skutecznie przygotować nas do meczu z Puchonami. Niemniej, ja zamierzałem skupić się na nowych zajęciach z Roweną Quinn. Okazała się naprawdę sympatyczną osobą, ciekawą i znającą się na magii.
Zauważyłem także, że pozostali członkowie grupy również polubili zajęcia. Staliśmy właśnie w kręgu i przysłuchwaliśmy się monologowi naszej trenerki: chyba bardzo zależało jej na odpowiednim przygotowaniu swoich uczniów.
— Dobrze, teraz dobiorę was w pary i stoczycie ze sobą krótki pojedynek.  Zacznijmy od Alecto Carrow i Emmy Abbot — obie dziewczyny wyszły na długie i szerokie podwyższenie, prawdopodobnie służące do toczenia wspomnianych walk. O ile wychowanka Slytherina stanęła na nim pewnie, o tyle Emma ledwo wyciągnęła zza pazuchy różdżkę. Samo spojrzenie Alecto musiało ją sparaliżować: byłem pewien, że rodzice Ślizgonki  zaznajamiali ją z czarną magią już od najmłodszych lat życia. Carrowowie z tego słynęli, ze złego podejścia do swoich dzieci...
Kilkanaście sekund później błysnęła pierwsza Drętwota. Abbot starała się przed nią ochronić, więc użyła Protego, które skutecznie zniwelowało zaklęcie. Alecto wściekła się tak mocno, że chwilę później posłała w jej kierunku salwę takich samych pomarańczowych strumieni: przed tym Emma już się nie obroniła. Wkrótce wylądowała tyłkiem na podłodze.
— [b]Znakomicie Alecto. Emma, to była dobra walka, nie martw się, podszlifujemy twoje umiejętności...[/b] — stwierdziła nauczycielka. — [b]Kolejna para, Eleanor Aquarae i Robin Waymare.[/b]
Och, nie. Nie chciałem z nią walczyć! Co jeśli mnie upokorzy? Po raz pierwszy w życiu zacząłem wątpić w to, że jestem o wiele lepszy niż Eleanor, że ona nie ma ze mną żadnych szans. Miała, całkiem spore.
Niemniej, weszliśmy na te podwyższenie, załatwiliśmy wszelkie formalności i spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. W jej widziałem wściekłość, ekscytację i dumę. A co ona mogła ujrzeć w moich? Chyba strach, tak myślę.
Rowena Quinn pozwoliła nam zacząć. Blondynka nie zamierzała czekać: Rictusempra prawie ugodziła mnie w serce. Gdybym nie zrobił szybkiego uniku to leżałbym na ziemi chichrając się jak głupi.
— Drętwota! — wrzasnąłem. Z końca mojej różdżki wyleciał ciemnopomarańczowy pocisk sporej wielkości: leciał przez krótki czas, by chwilę później zderzyć się z tym wystrzelonym przez Eleanor. Uderzenie wytworzyło przepiękne iskierki.
— Expeliarmus! — krzyczała dziewczyna. — Drętwota! Rictusempra! Expeliarmus! Protego!
Eleanor chyba poważnie się wściekła, bo nie pozwalała mi odetchnąć. Używałą zaklęć ofensywnych i defensywnych na przemian, ja zaś nieźle radziłem sobie w odbijaniu jej ataków. Walka trwała długo, więc Rowena Quinn postanowiła ją przerwać.
Mogła mówić o tym, że zachowaliśmy się wspaniale, że to był świetny pokaz, żadna rywalizacja... ale prawda jest taka, że widziałem spojrzenie Eleanor: jej wściekłość i chęć pokonania mnie. No trudno, kochana, nie udało.
— Może spróbujesz innym razem — rzuciłem, bo w sumie to nawet zabawne, że nie mogła mnie tam powalić. Dziewczyna tylko spiorunowała mnie wzrokiem, a potem poszła rozmawiać z tymi swoimi koleżankami, głównie to z Amelią Bones.
***
Jeszcze tego samego dnia Dumbledore zwołał wszystkich uczniów na wieczorną ucztę. Dekoracje uległy zmianie, zimne kolory ustąpiły miejsca nowym, pomarańczowym barwom. Miłą atmosferę psuli aurorzy: dwóch mężczyzn w śrendim wieku, z chłodnymi minami, pilnującymi piedestału dyrektora. Kolejni dwaj stali za stołami wszystkich czterech domów, przy olbrzymich drzwiach.
Co do Dumbledore'a, cóż, od ostatniego czasu nie postarzał się zanadto. Pojawił się tylko na swoim miejscu, obdarzył nas ciepłym uśmiechem i rozpoczął monolog, prawdopodobnie nudny i głupi. Ewentualnie ciekawy, bo zmiana dekoracji musiała coś oznaczać! Tak, to na pewno było coś nowego.
— Dobrze was widzieć, kochanI! Wiem, że ostatnie wydarzenia nie wpłynęły pozytywnie na wasz humor i harmonogram zajęć i wydarzeń, przepuściliśmy nawet bardzo ważne Święto Duchów, ale... chciałbym wam trochę osłodzić życie i zorganizować uroczysty bal. Odbędzie się on dokładnie za tydzień, więc przygotujcie się spokojnie i, cóż, czekam na wasze przybycie! Zaprosiłem już nawet kapelę Pigmejskich Wyjców! — w pomieszczeniu zapanował gwar, wszyscy wyglądali na zadowolonych i podekscytowanych. A ja? Ja nie zamierzałem nigdzie się wybierać. — Ubierzcie się elegancko i dobierzcie w pary! Chłopcy, nie wstydźcie się zaprosić dziewcząt!
***
Następnego dnia wszyscy uczniowie Hogwartu zaczęli szukać sobie partnerów na bal. Lucjusz Malfoy najwidoczniej chciał mi się swoją partnerką pochwalić, bo przyprowadził ją ze sobą do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u. Narcyza Black nie wyglądała na zadowoloną. Jasnym było, że wolała spędzać czas w towarzystwie zwariowanego Puchona, pałkarza Hufflepuff'u, który był w mojej grupie. Ślizgonka nie przepadała za Lucjuszem, ale ich rodziny usiłowały tę dwójkę połączyć: wiele razy wspominali na rodzinnych obiadkach o ewentualnym małżeństwie, niemalże całkowicie pomijając wybory dzieci.
— A ty znalazłeś sobie parę? — spytał, gdy skończył opowiadać jak zaprosił Narcyzę. Mówił, że otrzymał mnóstwo zaproszeń od starszych dziewcząt, ale wolał wybrać ją, bo jest najładniejszą i najmądrzejszą w szkole.
— Och, nie, ja nie wybieram się na bal — uśmiechnąłem się. Nawet gdybym chciał iść to nie miałbym szans na znalezienie odpowiedniej dziewczyny. No, pomijając Blair Rosier, która od początku dnia czaiła się na korytarzach.
— Daj spokój, Robin, będzie fajnie — rzuciła Narcyza. Obdarzyłem ją krótkim uśmiechem. Była inna od pozostałych Ślizgonów. Lepsza.
— Zastanowię się, ale naprawdę nie mam ochoty na zabawy. Sama rozumiesz, mam jeszcze douczania z Mayersem, muszę dbać o stopnie — skrzywiłem się. Na samo wspomnienie o Avadzie, którą kazał mi rzucić bez wyraźnego powodu, której kazał mi się NAUCZYĆ, robiło mi się niedobrze. Wciąż miałem nadzieję, że tylko żartował. Nawet jeśli wyglądał śmiertelnie poważnie.
— Dobra, my cię zostawiamy, Robin. Ktoś chce z tobą porozmawiać —  mrugnęła do mnie i zabrała Lucjusza z dala od tego korytarza. Dowiedziałem się, kto był przyczyną tego odejścia dopiero po odwróceniu się na pięcie.
Wspomniana Blair Rosier zrobiła się na bóstwo. Ślicznie ułożone włosy, piękny makijaż i zwiewna sukieneczka: wyglądała naprawdę niesamowicie. Nie zmieniało to jednak faktu, że ani trochę jej nie lubiłem i nie zamierzałem się z nią na dłużej bratać.
— Cześć, Robin — rzuciła. — Raven kazała ci przekazać, że odwołuje trening z powodu balu. No wiesz, TEGO balu zorganizowanego przez Dumbledore'a.
To nawet dobrze. Mogłem spędzić czas w towarzystwie nudnych książek i na pisaniu listów do rodziców. Właściwie to powinienem się z nimi skontaktować: pisanie raz na tydzień powinno wystarczyć, co mi szkodziło poświęcić kilka chwil na nabazgranie kilku słow na pergaminie?
— Świetnie. Ja na ten bal się nie wybieram — pokręciłem lekko głową.
— Och, serio? Przecież nie może zabraknąć na nim takiego przystojniaka — położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i przesunęła nią odrobinę w okolice brzucha. Znowu zaczynała przesadzać! Dalej nie wiedziałem czy ona sobie ze mnie żartuje, a może zwyczajnie mnie podrywa.
— Już ci mówiłem, nie uważam się za przystojniaka. A ty idziesz na bal?
— No nie wiem. Nikt mnie nie zaprosił — powiedziała teatralnym głosem.
Zrobiło mi się jej szkoda. Dobra, raz się żyje — zaproszę ją.
— Możemy iść razem. Co ty na to?
— Och, świetnie! Widzimy się punkt siódma przed drzwiami do Wielkiej Sali!
I tak to się wszystko potoczyło. Kiedy odeszła, kiedy poszła pochwalić się koleżankami, że już znalazła sobie parę — prawdopodobnie nie taką jaką one by chciały, pożałowałem swojej decyzji. W co ja się wpakowałem?!
***
Dzień później napisałem do rodziców list z prośbą o przesłanie odpowiedniego garniaka. Przesyłka dotarła dwa dni później: zawierała przepiękny, prawdopodobnie niesamowicie drogi garniak i... to w sumie wszystko.
Jeszcze tego samego dnia przyleciała do mnie Raven, wesoła i energiczna, prawdopodobnie szczęśliwa z powodu nadchodzącego balu. Ciekawe z kim zamierzała na niego iść? Na pewno nie z Randallem, przecież się nienawidzili.
Niemniej, najbardziej zaskoczyły mnie wieści z jakimi do mnie przyszła.
— Dumbledore kazał mi przekazać, że Edorius wrócił. Jest już w Pokoju Wspólnym.
To chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w przeciągu ostatnich dni. Podziękowałem jej i pobiegłem szybko w kierunku Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u: na szczęście nie musiałem odpowiadać na żadną głupią zagadkę, drzwi były otwarte. Wbiegłem do środka i... Edoriusa tam nie było. Spotkałem go dopiero w Dormitorium chłopców z trzeciego roku. Stał tam i wypakowywał swoje rzeczy.
— Na Merlina, Edorius, co się z tobą działo?! — wrzasnąłem i pobiegłem, żeby go przytulić. Trochę gejowsko, ale co mi tam, to mój najlepszy przyajciel!
Tylko, że on nie zareagował na to spotkanie zbyt energicznie.
— Robin — rzucił. — No, wróciłem. Byłem w szpitalu, a potem musiałem rehabilitować się w domu. Z trudem przekonałem matkę, żeby nie wysyłała mnie do Durmstrangu albo Koldovstoretz. Czaisz, w najgorszym wypadku wylądowałbym w rosyjskiej szkole magii — pzrewrócił oczyma.
Oderwałem się od niego i parsknąłem śmiechem.
— Świetnie, że wróciłeś. Wiesz, że...
— Że za kilka dni bal? Tak, idę z Alecto Carrow.
— Nie wiem, co jest straszniejsze, fakt, że idziesz na bal z Alecto Carrow czy to, że mogłeś chodzić do Koldovstoretz? Słyszałeś może o rusyfikacji? Musiałbyś mówić po rosyjsku!
— No, porażka!
***
Może wcale nie będzie tak źle? Może powrót Edoriusa oznaczał, że wszystko zacznie się układać? Mam taką nadzieję. Właściwie to mam nawet ochotę bawić się na tym pieprzonym balu. Zdecydowanie.


~~~~~~
Wybaczcie, że tak długo czekaliście, ale jakoś uciekła mi wena. Wrócę z dłuższym i o wiele ciekawszym rozdziałem, mam nadzieję, że Was zaskoczę. :o


piątek, 25 maja 2018

Rozdział 8

Pomyślałem, że robi sobie ze mnie głupie żarty. Avada Kedavra, niesamowicie trudne do rzucenia, śmiercionośne zaklęcie używane przez zwykłego trzynastolatka? W szkole? Sam pomysł wydał się tak samo irracjonalny jak fakt, że Malfoy spał z połową szkoły.
Ale mężczyzna wciąż się we mnie wpatrywał. Patrzył na mnie tak jakby na coś czekał, jakby rzeczywiście mówił poważnie. Naprawdę był tak głupI? A może to tylko ja znowu wyolbrzymiałem?
— Słucham? — powtórzyłem, bo nie mogłem znieść narastającej ciszy. Moje splecione ręce musiały zdradzać niepokój i zdezorientowanie, nastroje kompletnie adekwatne do zaistniałej sytuacji.
— Wiesz, Robinie... — zaczął mężczyzna. Oddalił się nieco, otworzył jakąś szafkę i wyciągnął z niej kilka słoików wypełnionych po brzegi dziwnymi, świecącymi cieczami. — W Hogwarcie ostatnio dużo się dzieje. Musisz umieć się bronić.
— Ale do czego potrzebna jest mi Avada Kedavra? Mogę użyć drętwoty, z nią sobie radzę... — chciałem kontynuować, ale ten pokręcił lekko głową, zaśmiał się drwiąco i przeszył mnie spojrzeniem.
— Słyszałeś może o aferze na obrzeżach Glasgow? — spytał.
— Obiło mi się o uszy. Zabito kilku mugoli...— stwierdziłem. Następnie wzruszyłem ramionami i westchnąłem głośno. Jak długo zamierzał ciągnąć tę szopkę? Nie mógł powiedzieć od razu o co mu chodzi? I po cholerę mu te błyszczące płyny? — Ale co to ma do rzeczy? Dlaczego kazał mi pan użyć Avady?
— Tak myślałem. Nie jesteś jeszcze na to gotowy... możesz wyjść, zaliczyłeś już wszystko — poinformował i otworzył drzwi za pomocą magii niewerbalnej. Uzdolniony czarodziej... bardzo. Szczególnie, że najprawdopodobniej potrafił używać czarnomagicznych zaklęć. A może powinienem powiedzieć o tym Dumbledore'owi? Nie. Chyba raczej nie.
Ale wyszedłem. Wyszedłem i pobiegłem w kierunku Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u... Tam mogłem spokojnie zająć się swoimi myślami. A potem pójść spać, próbując zapomnieć o tajemnicznym zachowaniu nauczyciela i nieobecności Edoriusa. Nie miałem już kolegi, któremu mógłbym się wygadać. Kiedy zamierzał wrócić do zdrowia? Zostawił mnie z bandą dupków czyhających na moje potknięcie.
***
Następnego dnia odbyło się zebranie w Wielkiej Sali. Najwidoczniej znaleźli rozwiązanie ostatnich zbrodni! Przynajmniej taką miałem nadzieję, bo fakt, że Fenrir Greyback próbował się mnie pozbyć niezbyt do mnie przemawiał. Zresztą, wydawało mi się, że wszyscy kłamią, że wszyscy próbują zataić przede mną prawdziwe informacje. A przecież najbardziej na ich pozyskanie zasługiwałem!
Kiedy wszyscy zajęli odpowiednie miejsca, dyrektor wszedł na piedestał i przywitał się z nami swoim charakterystycznym, tubalnym głosem.
— Witajcie! — uśmiechnął się lekko. Horacy Slughorn, opiekun Slytherinu, uciszył kilku hałasujących pierwszoklasistów, by nie zakłócać przemówienia opiekuna. — Zebraliśmy się tutaj, by omówić ostatnie wydarzenia. Ostatnie bardzo złe i przykre w efektach wydarzenia... wiem, że takich spotkań zarządziłem już naprawdę wiele, nie chciałem was niepokoić i męczyć, ale nie mogę też pozostać na to wszystko obojętnym. Niemniej, przejdźmy do konkretów — odchrząknął i spojrzał na kilku uczniów z brzegu. — Razem z resztą Ciała Pedagogicznego ustaliłem, że w szkole odbędą się obowiązkowe douczania z pojedynkowania się. Podzielimy was na szesnaście grup, każda znajdzie się pod opieką innego nauczyciela, który będzie uczyć was samoobrony... Zaczniecie już dzisiaj, składy zostaną wywieszone przed Wielką Salą i w Pokojach Wspólnych. Dziękuję za uwagę, smacznego!
Ale nikt nie zamierzał już jeść. Wszyscy pobiegli, żeby przeczytać zamieszczone informacje. Ja sam nie kryłem zaciekawienia! Niestety, przeczytanie tych wywieszonych na drzwiach Wielkiej Sali nie dało się odczytać; tłum wszystko zasłonił. Właśnie dlatego pobiegłem skrótem do Pokoju Wspólnego Ravenclawu, dotarłem do tablicy i odszukałem swoje nazwisko:
Grupa H:
Opiekun: Rowena Quinn,
Skład:
 Abbot Emma, klasa IV,Gryffindor.
Aquarae Eleanor, klasa III, Ravenclaw.
Avery Salazar, klasa VII, Slytherin.
Black Narcyza, klasa III, Slytherin.
Bones Amelia, klasa III, Ravenclaw.
Carrow Alecto, klasa III, Slytherin.
Clarkson Poppy, klasa V, Hufflepuff.
Davies Randall, klasa VII, Ravenclaw.
Eastwood Clint, klasa III, Gryffindor.
Tonks Edward, klasa VI, Hufflepuff.
Topaz Mary, klasa I, Gryffindor.
Wallace Jacob, klasa V, Hufflepuff.
Waymare Robin, klasa III, Ravenclaw.
Zarrox Raine, klasa V, Slytherin.
Godziny pracy: Pokój 183 (III piętro), 18:00—20:00.
Zapowiadało się ciekawie! Naprawdę fantastycznie! Brakowało mi w Hogwarcie takich atrakcji, nauczania najróżniejszych sztuk pojedynków. Zresztą, zawsze to jakaś odskocznia od tych mrocznych myśli... może zabiję nudę rzucając zaklęcia? Grupa nie była taka zła, ani zbyt dobra ani zbyt silna, poza tym wiele osób znałem. I z wieloma miałem okazję się pokłócić... Ciekawe czy Clint Eastwood dalej żywił do mnie niechęć. Cóż, pewnie tak, podobnie jak i Raine Zabini, którą przypadkowo wywróciłem na schodach będąc w pierwszej klasie.
— Och, nie, jesteśmy w tej samej grupie— do moich uszu dotarł znajomy, dziewczęcy głos. Odwróciłem się w kierunku Eleanor Aquarae. Na jej twarzy gościł złośliwy grymas. — [b]Ale nie ma tego złego, przynajmniej Amelia podniesie poziom
— Też się bardzo cieszę — posłałem jej sztuczny uśmiech. — O jakim poziomie mówisz? To jakaś gra na punkty?
— Och, już widać jak bardzo jesteś poinformowany. Biorąc pod uwagę fakt, że w grupach są przedstawiciele różnych domów, przyznawanie punktów byłoby naprawdę bez sensu. Oczywiście efekty naszych działań zostaną sprawdzone, być może nawet nagrodzone, ale... tutaj bardziej chodzi o satysfakcję, Waymare.
— Aquarae, mogłabyś przestać mówić jak robot? — urwałem, bo zwyczajnie nie mogłem jej słuchać. Zawsze ostrożnie i starannie dobierała słowa, mówiła tak jakby czytała coś z papieru. Dlaczego nie mogła powiedzieć czegoś po ludzku, normalnie, tak jak nastolatek? Może miała umysł starej kobiety?
— Och — westchnęła. — Za ciężkie słowa na twoją głowę?
Ale na to już nie odpowiedziałem. Po prostu parsknąłem śmiechem, ominąłem dziewczynę i poszedłem pospacerować po zamku. Masywne ściany zostały ozdobione różnymi plakatami dotyczącymi nadchodzących meczów. Ludzie tworzyli karykatury drużyn, wychwalali własne i... w sumie to robili wszystko, żeby ktoś o tych rozgrywkach usłyszał. A ja? Mimo przejściowych napadów bólu w okolicach szczęki i klatki piersiowej, czułem się nawet dobrze, wystarczająco dobrze, by wziąć udział w meczu. Kto by pomyślał... na początku nie chciałem nawet wystartować w naborze.
***
Na dwadzieścia minut przed planowanym spotkaniem grupy, Randall Davies, obrońca drużyny, zaczepił mnie na ruchomych schodach.
— Och, cześć, młody! — rzucił z uśmiechem na twarzy. Młody? Naprawdę wszyscy chcieli mnie tak nazywać? Dobrze, że chociaż miał jakieś uzasadnienie. Gdyby nie to, że musiał powtarzać klasę pewnie pracowałby teraz jako zawodowy gracz Quidditcha. O ile by mu się chciało!
— O, cześć — odpowiedziałem.
— Jeśli będzie dobieranie w pary, nie pozwól mi trafić na Avery'ego. To psychol — pokręcił lekko głową. Avery nie wyglądał na psychola. No dobra, może trochę wyglądał, nic nie mówił, nigdy się nie uśmiechał i zachowywał się tak jakby miał czterdzieści lat, żonę i dzieci na utrzymaniu. Wciąż dziwiło mnie to, że młodzież zachowywała się tak poważnie. Przynjamniej większość, bo nie mógłbym tego powiedzieć o moim ukochanym braciszku, Marcusie.
— W porządku. Ja nie chcę mieć do czynienia z Eleanor, jest strasznie wkurzająca — roześmiałem się. Przez resztę rozmowy obgadywaliśmy poszczególnych członków grupy. Dowiedziałem się, że Raine Zarrox miała opinię najbardziej puszczalskiej dziewczyny w szkole, Edward Tonks uganiał się za Andromedą Black, która udawała, że tak naprawdę się nim nie interesuje, bo starsza siostra, Bellatriks, nie pozwoliłaby na to, żeby związała się z mugolakiem. Psychiczne rozumowanie czystokrwistych rodów dawało mi do myślenia za każdym razem, gdy zjawiałem się na tych idiotycznych obiadkach międzyrodzinnych. Nasze pokolenie i tak miało więcej wyboru niż wcześniejsze generacje — mój dziadek musiał poślubić dziewczynę, której właściwie nie znał. To cud, że tak dobrze się z nią dogadywał! Dzięki temu zyskałem naprawdę świetną, sympatyczną babcię. W sumie to właśnie dzięki nim jestem na świecie... Każdy coś od siebie dodał.
Prawie nie zauważyłem, gdy dotarliśmy na odpowiednie piętro. Tam czekała na nas reszta grupy, widocznie ożywiona i zniecierpliwiona. Wkrótce przybyła także Rowena Quinn, śliczna, delikatna, ciemnowłosa nauczycielka mugoloznastwa, z którą nie miałem okazji porozmawiać. Wiedziałem tylko tyle, że wielu chłopców się za nią uganiało! Nic dziwnego, naprawdę mogła uchodzić za ideał piękności.
— Dzień dobry, dzień dobry! Widzę, że wszyscy przygotowani — otworzyła drzwi do sali 183 i wpuściła nas do środka. Olbrzymia sala z manekinami, materacami i kilkoma ławkami na samym końcu. Na pewno służyła do pojedynków! No ale nie skupiałem się na tym, musieliśmy wysłuchać Roweny.
— Bardzo ładnie dziś pani wygląda! — wrzasnął ktoś z tyłu, chyba Jacob Wallace. Narcyza Black uderzyła go w ramię, a ja... ja zastanawiałem się skąd się znają. Widziałem ich już kilka razy na korytarzu, ale chyba nie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ślizgoni i Puchoni drastycznie się od siebie różnili. Niemniej, nie ukrywam, dobrze było widzieć dogadujących się uczniów z różnych domów.
— Dziękuję, Jacob, ale to nie pora na komplementy. Muszę wam wyjaśnić na czym to wszystko polega — wtedy zatrzymała się, spojrzała na nas łagodnym wzrokiem i kontynuowała. — Zostaliście podzieleni na szesnaście grup, w każdej po tyle samo osób.  Przez jakiś czas będziemy doskonalić wasze umiejętności pojedynkowania się, potem zmierzycie się w turnieju z innymi grupami. Dla wygranych czekają świetne nagrody — a potem spojrzała na nas jakoś bez przekonania. Chyba nie sądziła, że mamy duże szanse. — Podział jest trochę niesprawiedliwy, na przykład inna grupa otrzymała wiele więcej osób z siódmej klasy, ale... jakoś sobie poradzimy, co? — posłała nam krótki, łagodny uśmiech. — To co, może się przedstawimy? Zacznijmy od ciebie — wskazała na Mary Topaz, przestraszoną, zawstydzoną pierwszoklasistkę, którą wrzucono do grupy z o wiele starszymi uczniami. W jej wieku to była istna przepaść.
No ale jakoś sobie poradziła. Cała ekipa okazała się w miarę sympatyczna, rozmawialiśmy dwie godziny na temat sposobu przyszłych treningów. Rowena próbowała podtrzymać nas na duchu, udawała, że mamy jakieś szanse. Jestem pewien, że ponad połowa zebranych w to wątpiła, ale... cóż.
— Jutro widzimy się tutaj o osiemnastej! — wrzasnęła na odchodne.
I się rozstaliśmy. To chyba jedyna atrakcja, która odciągnie mnie od myślenia o wszelkich zbrodniach. A może właśnie powinna mnie na nie uczulić?


~~~~~~~~~~~~~~
Okej! Przepraszam za brak akapitów, ale o ile na podglądzie mam to po opublikowaniu ich nie ma. :x Nareszcie pojawił się rozdział, luźny bo luźny, ale jest! Wybacz, Lithine(?, wybacz XDDD), że nie odpisuję na Twoje komentarzy, ale ja ledwo na ten rozdział wenę znalazłem. OBIECUJĘ, że odpiszę już na wszystkie. :p

poniedziałek, 7 maja 2018

Rozdział 7

Następne dwa tygodnie spędziłem w Skrzydle Szpitalnym. Okazało się, że potężne zaklęcie ofensywne, ściślej mówiąc Drętwota, wstrząsnęło moim ciałem na tyle mocno, że uszkodziła kilka narządów wewnętrznych. I tak skończyłem lepiej od biednego Edoriusa, którego wkrótce przeniesiono do Szpitala Świętego Munga; rodzice chłopaka wyglądali na wściekłych i zdenerwowanych. Przywitali się ze mną i zabrali swojego słowa bez zbędnych rozmów z dyrektorem — prawdopodobnie wcześniej wszystko ustalili.
Na szczęście wkrótce pozwolono mi te okropne miejsce opuścić. Możliwość spożycia normalnego posiłku, odstawienia ohydnych, zdrowych potrawek i gorzkich syropów wydawała się wielkim zbawieniem. Nauczyłem się doceniać małe rzeczy... chyba.
Jaka była reakcja uczniów? Cóż, podobno dyrektor Dumbledore wygłosił natychmiastową przemowę, w której wyjaśnił wszytkim sprawę dotyczącą zaginięć. Blair Rosier powiedziała mi, że znalezione ofiary nie uczyły się w Hogwarcie; większość pochodziła z Hogsmeade, nie mieli także żadnych powiązań.
Niemniej, ponura atmosfera udzieliła się niemal wszystkim. W zamku pojawiło się wielu aurorów, prefekci musieli sprawować nocne warty, a Zakazany Las został przeszukany kilkanaście razy; wszyscy szukali sprawcy, każdy chciał pozbyć się bestii, która raczyła zaatakować niewinne dzieci. Poza tym doszły mnie słuchy o problemach jakie Ministerstwo i rodzice wytyczali Hogwartowi. Wielu opiekunów składało pisma pozwalające na przeniesienie ich dziecka do innej szkoły; większość wybierała pobliskie Beauxbatons, inni zaś stawiali na rygorystyczny Durmstrang i konserwatywny Koldovstoretz. O ile władze starały się odciągać od tego naszą uwagę, o tyle znajdowały się jednostki chętnie walczące z propagandą Hogwarcką.
A ja? Ja starałem się nie zwracać na to zbytniej uwagi. Ojciec ani myślał o przeniesieniu nas do innej placówki. Fakt, był wściekły, gdy dowiedizał się, że ktoś mnie zaatakował, ale... ostatecznie nic z tym nie zrobił. Dla mnie to dobrze - nie zamierzałem zmieniać towarzystwa, szczególnie że powoli się do niego przyzwyczajałem. Przez nieobecność Edoriusa musiałęm zacieśnić więzi z Malfoy'em, Blair i... resztą Drużyny Quidditcha. Od czasu naboru nie pojawiłem się na żadnym treningu. Niemniej, nikt z nich nie miał mi tego za złe, wręcz przeciwnie, twierdzili, że póki co mam dbać o swoje zdrowie. Na miejsce Edoriusa weszła ta cała Lindsay, która przegrała z nim walkę o pozycję, na moje powołano nijaką Amethyst.
Mimo wszystkich problemów, mimo mrocznych okoliczności, musiałem skupić się na nauce. Na szczęście nauczyciele wydawali się łaskawsi, przymykali oko na moje błędy, stawiali mi lepsze stopnie za gorsze wykonanie. Fakt, moja forma spadła po nieudanym wypadku, nie mogłem też robić gwałtownych ruchów, ale... chyba nie było tak źle. No, ważne, że miałem pewne ułatwienia. 
— Robinie? — usłyszałem, gdy pewnego dnia siedziałem w Wielkiej Sali i spożywałem ciastko czekoladowe. Obok mnie usiadła Andromeda Black. — Dyrektor Dumbledore kazał mi przekazać, że chce się z tobą widzieć.
***
Kilkanaście minut później siedziałem w ekscentrycznie umeblowanym gabinecie dyrektora Dumbledore'a. Mnóstwo obrazów przedstawiających poprzednich dyrektorów Hogwartu, kilka szafek i półki z wieloma książkami, prawdopodobnie niesamowicie starymi.
— Witaj, witaj! — krzyknął mężczyzna. Od naszego ostatniego spotkania nieco się zestarzał. — Poczęstuj się czym chcesz, może nalać ci trochę soku dyniowego? — spytał. Szczerze mówiąc to lekko się zawstydizłem, nie chciałem zbyt długo z nim rozmawiać. Chyba to zauważył, bo chwilę później przeszedł do sedna. — Robinie, znamy sprawcę całego zajścia. Osobą, która was zaatakowała, przerażającą bestią, która zabiła tak wielu ludzi jest poszukiwany wilkołak, Fenrir Greyback.
Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Jakim cudem dostał się na teren szkoły? Kim był?! Nigdy nie słyszałem o żadnym Fenrirze Greybacku! Jeśli naprawdę miał rację, uszedłem z życia cało... dlaczego nie zagryzł mnie na śmierć?
— Ale... — zacząłem. — Jak to? — tylko tyle przychodziło mi do głowy.
— Spokojnie, wszystkim się już zajęliśmy. Nie wiemy jakim cudem dostał się na teren szkoły, ale już żadne niebezpieczeństwo na ciebie nie czyha. Twoi rodzice o wszykim wiedzą, powinni być tutaj za kilka chwil
Usiadłem. Moje serce biło dwa razy szybciej, czułem, że w gardle zawiązuje mi się dziwna gula. Jakim cudem do tego wszystkiego doszła? Samo poznanie tożsamości oprawcy mi nie wystarczyło. Nagle zapragnąłem zemsty, znienawidziłem cały wilkołaczy gatunek. Potwierdzone stereotypy. Zabijali dla przyjemności?
Kilka chwil później do pomieszczenia wparowali... mój ojciec i wujek. Tata wyglądał źle, zdecydowanie źle. Potargane włosy, podkrążone oczy i kilka cięć na ustach — to wszystko nie komponowało się z idealnie wyprasowanym garniturem. Co do stryja, cóż, broda sprawiała, że wyglądał nieco dziko, ale wciąż elegancko. On odziedziczył więcej cech po dziadku Claudiusie.
Wszyscy się ze mną grzecznie przywitali. Po chwili jednak wyproszono mnie z pomieszczenia i poproszono o poczekanie na samym dole. Minęło jakieś pół godziny zanim ojciec i wuj zeszli po schodkach, spokojnie, nie zdradzając żadnych emocji.
— I co powiedział? — spytałem odrobinę zbyt głośno i swobodnie. — To znaczy, dowiedzieliście się czegoś?
Rodziciel obdarzył mnie surowym spojrzeniem, wujek jedynie się roześmiał.
— Tyle, że jesteś naprawdę słabym uczniem — tata parsknął śmiechem. — Nic ci nie powiem, lepiej zawołaj swoje rodzeństwo i znajdź Rock'a, chcemy z nimi trochę porozmawiać.
***
Nie miałem pojęcia, że tematem tej rozmowy będę ja. Kiedy przyprowadziłem wszystkich na miejsce, nakazali mi wrócić do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u i nie odwracać się za siebie, nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Następnego dnia zrozumiałem, że nakazali im mnie pilnować. Marcus wciąż zaczepiał mnie na korytarzu pod pretekstem porozmawiania na temat Quidditcha, Rock co chwilę opowiadał o naszych korzeniach, jedynie Nancy wiedziała, że mi się to nie spodoba. Najwidoczniej zignorowała polecenie opiekuna, bo przez dłuższy czas nie widziałem jej na korytarzach szkolnych.
Jak sobie z tym radziłem? Cóż, spędzałem więcej czasu w towarzystwie znajomych. Malfoy wciąż opowiadał o swoich przygodach łożkowych, Blair dopytywała się o mój stan zdrowia, a Raven Coleman, kapitan naszej drużyny, pozwoliła mi pojawić się na następnym treningu Quidditcha.
— Świetnie. Nie wiem tylko kiedy wróci Edorius — stwierdziłem z grymasem na twarzy.
— Ważne, żeby był na meczu. Lindsay nie jest tak dobra jak on — odpowiedziała.
— Z kim będziemy mieć pierwszy mecz?
— Hufflepuff. Ich skład został osłabiony, stracili kilka osób, w tym Moirę... — westchnęła. — Sam rozumiesz. Podobno zastanawiają się nad roczną przerwą od rozgrywek, tak w ramach oddania honoru
— Właściwie to wolałbym walczyć z Gryfonami niż Puchonami. Wydają się łatwiejsi do pokonania
— Gryffindor ma znakomitych graczy, siódmoklasistów, którzy przetrwali niejeden mecz. Będą najcięższym przeciwnikiem — wzruszyła ramionami.
A cała ta rozmowa tylko po to, żeby oderwać się od szarej rzeczywistości. Po pożegnaniu się z Raven, wróciłem do Lucjusza, by wysłuchać jego nowych wywodów.
— Wiesz, że Alecto Carrow zgodziła się pójść ze mną na imprezę po Nocy Duchów? Myślę, że będzie tam mnóstwo alkoholu, pewnie jak się upijemy to trafimy razem do łóżka. Jest jedną z najlepszych lasek w szkole, nie sądzisz? Bo Valerie Yaxley to mi się jakoś znudziła, zbyt trudna do zdobycia. Ale ogólnie to każda na mnie poleci jeśli trochę się postaram, sam rozumiesz, ten urok.
— Jaką imprezę? Przecież zawsze organizują tylko przyjęcie — przerwałęm. Czyżby znowu oszukiwał? Nie chciałem słuchać jego kolejnego wywodu o świetnym wyglądzie, więc musiałem jakoś zainterweniować. A skoro mogłem dowiedzieć się czegoś ciekawego...
— Marcus organizuje imprezę w Pokoju Wspólnym, tylko dla Ślizgonów. Moglibyśmy cię przemycić, ale... sam rozumiesz, to integracja domu
O nie! Nie zamierzałem tam iść, ale... jakim prawem robił takie rzeczy? Chciał popaść w alkoholizm w tak młodym wieku? Nie zamierzałem mu na to pozwolić. Może i nie przejmowałem się zbytnio jego losem, starałem się nie zwracać uwagi na to jak się stacza; nie oznacza to jednak, że zamierzałem mu na to wszystko pozwolić. Ot co, wielkie niezdecydowanie.
— Och, rozumiem. Wybacz, muszę porozmawiać z Marcusem.
Ale nie porozmawiałem. Amelia Bones, delikatna blondynka przyjaźniąca się z Eleanor Aquarae, poinformowała mnie, że profesor Christopher Mayers chce widzieć mnie na swoich konsultacjach. Och, czyli miłe dni już się skończyły? Pewnie zamierzał mnie zniszczyć. No cóż. Nie miałem wyjścia, skierowałem się do odpowiedniego korytarza i zapukałem głośno do drzwi jego gabinetu.
— Wejdź — usłyszałem donośny, męski głos. Niemal w tym samym momencie drzwi rozwarły się na całą szerokość, jakby zachęcając mnie do wejścia. Skorzystałem z propozycji. Czy miałem wyjście? Raczej nie. Na szczęście niczego się już nie bałem, właściwie to miałem gdzieś, co Christopher do mnie powie. Póki co wydawał się sympatyczny. — Usiądź — jedno machnięcie różdżki wystarczyło, żeby przysunąć mi krzesło, drugie, żeby zamknąć wcześniej otworzone drzwi.  — Dobrze, że przyszedłeś. Chyba jesteś w stanie odrobić dawną karę? Bo ja o niej nie zapomniałem. Zacznijmy od razu — wyjaśnił rzeczowym tonem. Wstał z miejsca, opuścił drewniane biurko i skierował się do stojącej nieopodal komody; wyciągnął z niej kilka drewnianych kukieł. Ustawił je w niewielkich odstępach. — Zaliczysz wszystko z czego dostałeś kiepskie stopnie. Zacznij od Drętwoty.
Szczerze mówiąc nie miałem bladego pojęcia o co mu chodzi. Dlaczego pozwalał mi na zaliczanie tych stopni? O co chodziło z tą stanowczością i pewnością siebie? Cóż, nie zamierzałem protestować. Podszedłem bliżej, wyciągnąłem różdżkę zza pazuchy i wycelowałem nią prosto w cel.
Drętwota — wyrazisty, pomarańczowy promień powędrował w kierunku pierwszej kukły. Chwilę później do moich uszu dobiegł dźwięk trzaskanego drewna.
— Super. A teraz powiedz... — zrobił krótką, pełną napięcia przerwę. — Avada Kedavra.


~~~~~~~~~~~~~~~

Hej!
Nareszcie znalazłem trochę czasu na pisanie. Nie będę się za bardzo rozpisywać i tłumaczyć, aktywność spada, więc prawdopodobnie czyta tylko Lithine - jej dedykuję rozdział. Nie wiem kiedy pojawi się następny.

sobota, 14 kwietnia 2018

Rozdział 6

   Waymare, skąd te rany? Gdzie byłeś o tej i o tej godzinie? Co się z tobą działo? Czy spotkałeś się z tą osobą przy moście prowadzącym do szkoły? Takie i inne pytania zadawali mi najróżniejsi nauczyciele. Sprawa dotyczyła - a jakże - rozegranego w dniu poprzednim pojedynku. Wszyscy ranni, którzy trafili do Skrzydła Szpitalnego z powodu odniesionych obrażeń, zostali ukarani minusowymi punktami i licznymi szlabanami u najbardziej surowych nauczycieli. Dlaczego mnie podejrzewano? Cóż, kilka osób wskazało moje nazwisko, poza tym liczne szramy, które pojawiły się na moim ciele zdecydowanie wyglądały podejrzenie. Uratowały mnie jedynie dwie sprawy - fakt, że pojawiłem się w Skrzydle Szpitalnym o wiele wcześniej niż pozostali uczestnicy bójki oraz to, że Edorius się za mną wstawił.
  — To moja wina, profesorze. Śpieszyliśmy się na zajęcia i przez przypadek go przewróciłem, uderzył głową w schody.
Szczerze mówiąc to wolałbym uderzyć głową w schody niż cierpieć z powodu pulsującego bólu w okolicach szczęki, prawdopodobnie wywołanego silnym zaklęciem ofensywnym, ewentualnie potężną pięścią któregoś z pseudokolegów. Niemniej, byłem im w jakimś stopniu wdzięczny; nowy nauczyciel Obrony przed Czarną Magią postanowił przygarnąć pod swoje skrzydła kilka osób, które uczestniczyły w bójce, tak w ramach kary. Dzięki temu nie musiałem chodzić na jego głupie konsultacje przez naprawdę długi czas! Przynajmniej taką miałem nadzieję.
W międzyczasie pozmieniały się także nastroje panujące w Hogwarcie. Wiadomość o znalezieniu ciała Moiry Hall odeszła w całkowite zapomnienie, odbyte nabory również uciekły z głów radosnych uczniów; przewagę zyskały spory, które wytworzyły się między wszystkimi czterema domami w Hogwarcie. Uczniowie Ravenclawu sprzeczali się z uczniami Slytherinu o utracone punkty, co doprowadziło do odzyskania przewagi przez Hufflepuff i Gryffindor - między Domem Borsuka a Domem Lwa nawiązała się naturalna rywalizacja.
Jakiś czas po wyjaśnieniu wspomnianej sprawy, otrzymałem list od ojca. Otworzyłem go z starchem malującym się w moich czekoladowych oczach, z drążymi rękoma i ustami wypełnionymi po brzegi moimi ulubionymi żelkami. Tak, uległem urokowi Wielkiej Sali i zdecydowałem się zjeść coś niezdrowego.

Drogi Robinie,

Pan Christopher wysłał nam sowę z dosyć ciekawym listem. Jego zawartość dotyczyła Ciebie, dokładnie Twoich stopni z lekcji Obrony przed czarną Magią. Jesteśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni! Masz takie znakomite stopnie, że mógłbyś zabłysnąć na niejednym polu bitwy, świetnie sobie radzisz. Trzymaj tak dalej, SYNU!

Jeśli chodzi o Drużynę Quidditcha, również gratuluję. Mam nadzieję, że zdobędziesz dla Ravenclawu wiele punktów, w końcu po coś tę znakomitą miotłę masz! Dobrze, na dzisiaj tyle, muszę zająć się sprawami w Ministerstwie.

Ojciec.

PS: Masz pozdrowienia od Wiltierny.

PPS: Pilnuj też brata, słyszałem, że trochę za dużo rozrabia.

PPPS: Namów Nancy, żeby została w domu, nie powinna wyjeżdżać do Francji.

Na początku wszystko wydawało się miłe. Nauczyciel nakłamał na temat moich ocen, wyrażał się o mnie w samych superlatywach, a w rzeczywistości gnębił mnie jak jakiegoś psidawaka. Gdyby nie wszystkie dopiski rodziciela potraktowałbym korespondencję w sensie pozytywnym, ale... oczywiście musiał dodać jakieś polecenia. W dodatku niemożliwe do spełnienia; nie byłem już w stanie wpłynąć na Marcusa, nie mogłem też przekonać Nancy, ona była pewna swoich działań.
— Ej, mówię coś — moje przemyślenia przerwał stanowczy głos Edoriusa. — Co napisali? Bardzo są wkurzeni? — zmarszczył brwi.
— Szczerze mówiąc to ani trochę. Christopher nagadał im, że świetnie sobie radzę — powiedziałem głosem przepełnionym obojętnością. Dalej miałem mu za złe, że nie poszedł ze mną do tej sowiarni. Stchórzył, nie chciał narażać się na atak ze strony innych Krukonów. Zresztą, do tej pory oddalał się, gdy widział na horyzoncie jakichś starszych uczniów Domu Orła.
— To chyba dobrze. Idziemy na opiekę nad magicznymi stworzeniami? - spytał. I poszliśmy. Pogoda uległa znacznemu polepszeniu, coraz więcej promieni słońca przebijało się przez chmury zwiastujące nadejście deszczu, w skrajnych wypadkach śniegu. Generalnie to nie czułem nadchodzącej zimy, raczej wiosnę, której wcale na tym miejscu nie powinno być.
Niemniej, dotarliśmy na miejsce po jakichś piętnastu minutach. Znajdowaliśmy się na skraju Zakazanego Lasu, rozbawieni i gotowi do podjęcia jakiegoś działania. Szczerze mówiąc to nie mogłem doczekać się tej lekcji! Słyszałem, że Silwanus Kettleburn był zawieszany kilkadziesiąt razy, poza tym nie posiadał już całej lewej ręki!
— Edorius, myślisz, że  Kettleburn jest... — zacząłem, ale przerwałem, gdy zdałem sobie sprawę, że kolegi wcale przy mnie nie było. Natychmiast odwróciłem się w kierunku gęsto osadzonych, sięgających nieba drzew. — Cholera, Edorius, gdzie jesteś?
Kolegi nie było. Obejrzałem się dokładnie, zrobiłem nawet krok do przodu, ale zatrzymałem się, gdy w oddali pojawiła się rosła sylwetka. Przez chwilę panowała cisza; olbrzymia, ciemna postać przypominająca wilkołaka stała i wpatrywała się we mnie, potencjalną ofiarę. Nogi wrosły mi w ziemię, serce zaczęło uderzać o klatkę piersiową z zdwojoną prędkością, a wąskie usta zamknęły się w szczelnym uścisku.
Wiedziałem, że na Błoniach znajduje się mnóstwo osób, że w chatce Gajowego przebywa potężny klucznik. Nie wiedziałem jednak czego spodziewać się po dzikiej bestii, któa znalazła się tak blisko brzegu Zakazanego Lasu. Przerażenie pogłębiał strach o Edoriusa; kolega zniknął, może nawet został w ekspresowym tempie pożarty? Przełknąłem głośno ślinę i ostrożnie sięgnąłem po znajdującą się za pazuchą szaty, różdżkę.
I wtedy w moim kierunku poleciał ciemnopomarańczowy strumień światła. Ogromna siła ugodziła mnie w pierś, przed moimi oczyma pojawiła się wszechogarniająca ciemność. A potem kolejny ból, tym razem spowodowany uderzeniem głowy o twardą ziemię.

***
Skrzydło Szpitalne nie wyglądało profesjonalnie. Dwadzieścia niewygodnych łóżek rozłożono w dwóch rzędach, po dziesięć w każdym, tuż pod białymi ścianami. Na samym końcu sali znajdowały się drzwi do gabinetu pielęgniarki, gdzie w pierwszej klasie próbowałem się włamać... z niepowodzeniem. Czy coś się zmieniło? Poza pacjentami, nie.
Pani Wanda, wysoka i szczupła kobieta w podeszłym wieku wyjaśniła mi, że będę musiał porozmawiać z dyrektorem. Poinformowała mnie, że w szpitalu leżę cały tydzień, że znaleziono mnie nieopodal jeziora w Zakazanym Lesie. Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak straszne wieści przekaże mi Albus Dumbledore.
— Witaj, Robinie. Przyniosłem ci trochę fasolek wszystkich smaków i czekoladowych żab.
Mężczyzna z długą, siwą brodą położył pakunki na stojącej obok łóżka szafce, wypełnionej po brzegi najróżniejszymi prezentami od siostry, brata i – jak się domyślałem - od rodziców. Głos miał poważny, ale łagodny, zdecydowanie poprawiający samopoczucie.
— Dzień dobry, dyrektorze. Muszę tylko powiedzieć, że niewiele pamiętam — bo nie pamiętałem. Szczerze mówiąc to wiedziałem, że oberwałem jakimś potężnym zaklęciem. To tyle. Nie mogłem przypomnieć sobie jakiejkolwiek przydatnej informacji.
— Dobrze, dobrze. Zacznijmy od tego, co pamiętasz... Lucjusz Malfoy, kolega z waszej klasy, mówił, że widział was idących na zajęcia z opieki nad magicznymi stworzeniami. To prawda, tak?
Przytaknąłem.
— Staliśmy przy chatce gajowego, może odrobinę za daleko, bo przy obrzeżach Zakazanego Lasu. Rozmawialiśmy o nowych zajęciach, gdy... — przełknąłem ślinę. — Zadałem pytanie Edoriusowi. Obejrzałem się, ale nigdzie go nie było... a potem, potem w lesie pojawił się jakiś potężny stwór, przypominał naprawdę rosłego człowieka albo... — dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak głupio brzmią moje zeznania. Mimo wszystko, postanowiłem je skończyć. — Wilkołaka.
Dyrektor nie wyglądał na zdziwionego. Wręcz przeciwnie, przybrał taki wyraz twarzy jakby spodziewał się, że wszystko, co mówię było prawdą.
— Resztę chyba potrafię dokończyć. Nie miałeś do czynienia z człowiekiem, och nie, nie można go tak nazwać. Zaatakował cię pewien niebezpieczny, przeklęty czarodziej... Musisz jednak wiedzieć coś więcej.
Nie chciałem. Postanowiłem zapytać się o swojego przyjaciela.
— Co z Edoriusem?
Dyrektor rozchylił kąciki ust i wskazał palcem na ostatnie łóżko stojące w drugim rzędzie.
— Oberwał nieco mocniej, ale wszystko z nim dobrze. Niemniej, kontynuujmy — i znowu stał się poważny. — Znaleziono was cudem. Pan Kettleburn postanowił wyruszyć do Zakazanego Lasu w celu znalezienia jakiegoś nowego gatunku magicznego, gdy przy olbrzymim jeziorze zobaczył kilka ciał.
Miałem ochotę zakryć usta dłonią. W Hogwarcie?! Ciała na terenie Hogwartu?!
         — Byliście tam wy i kilka innych osób. Niemniej, resztę opowiem na uczcie powitalnej, gdy wszyscy będą mogli się na niej pojawić. Trzymaj się, Robinie — i poklepał mnie po ramieniu.
I odszedł. Hogwart przestał być bezpiecznym miejscem; znajdowano ciała, grono pedagogiczne nie mogło poradzić sobie z narastającym zagrożeniem. Czy Edorius i ja przetrwaliśmy jako jedyni? Co z pozostałymi uczniami?
Wyglądało na to, że nawet w ciągu białego dnia nie mogliśmy czuć się bezpieczni, wolni od trwóg i grzechów całego świata.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~`

Tak, tak. Rozdział miał pojawić się wcześniej, ale zabrakło mi weny, poza tym wspominałem już o nauce... Niemniej, napisałem coś naprawdę krótkiego, tak żeby oderwać Was od tej nudy... nie jestem zadowolony, no ale wrzucam. A Wam się coś spodobało? Co myślicie o tym ataku i tajemnicach Dumbledore'a? Jak na moje to i tak dużo powiedział. :P
WASZE ROZDZIAŁY nadrobię w najbliższym czasie, więc proszę mi się upominać tutaj lub w spamie. ;)

Pozdrawiam!< 3

piątek, 23 marca 2018

Rozdział 5

Następnego dnia czekała mnie surowa reprymenda od znienawidzonego nauczyciela. Poczerwnieniały ze złości mężczyzna zdawał się przygotowywać do ewentualnego ataku, ba, jego palce znajdowały się niebezpiecznie blisko długiej, białej różdżki. Jakkolwiek to brzmi. 
— Waymare, od dzisiaj będziesz uczęszczać na moje zajęcia dwa razy w tygodniu o godzinie szóstej nad ranem, środy i piątki, bez żadnego wyjątku. Jeśli opuścisz lekcje chociaż raz to liczba godzin się powiększy. Dzisiaj dostajesz jeszcze dwie oceny niedostateczne, pilnuj się, bo jeszcze nie zdasz — uśmiechnął się szyderczo. Miałem ochotę wstać i posłać mu drętwotę w brzuch! Dlaczego się tak do mnie zwracał? Czy to nie podchodziło pod naruszanie praw człowieka, o których opowiadał nam Profesor Binns, martwy nauczyciel Historii Magii? — Ach, twoja matka jeszcze dzisiaj dostanie ode mnie list. Och, poprawka, twój ojciec go dostanie — właśnie wtedy przesadził. Spiorunowałem go wzrokiem, chwyciłem gwałtownie książki i ruszyłem w kierunku drzwi. — Jeśli opuścisz salę, Ravenclaw straci dwadzieścia pięć punktów — uprzedził. Przypomniałem sobie rozmowę z kolegami i... szczerze mówiąc to miałem to gdzieś. Po prostu wyszedłem na korytarz i pobiegłem do dormitorium Krukonów. Nie miał prawa tak do mnie mówić! Poza tym co go interesowały moje oceny? Na pewno nie zależało mu na mojej promocji do następnej klasy. Prawdopodobnie miał gdzieś czy zdam czy nie zdam, właściwie to ja też miałem to gdzieś. Jeśli miałem skończyć trzecią klasę z tak słabymi ocenami, wolałem poczekać na zmianę nauczyciela, co umożliwiłoby mi otrzymanie lepszej.
— Waymare, gdzie tak pędzisz?! — moje przemyślenia przerwał dobrze znajomy, denerwujący głos. Przede mną znajdował się Lucjusz Malfoy w pełnej okazałości - mundurek z zielonym krawatem idealnie wspólgrał z jego chytrym uśmieszkiem i iskierkami tańczącymi w wielokolorowych oczach. Czego on znowu chciał? — Nie powinieneś być teraz na lekcji? Myślałem, że Krukoni ich nie opuszczają.
Dopiero wtedy spostrzegłem stojące obok niego dziewczyny; Alecto Carrow, siostra bliźniaczka Amycusa Carrowa, patrzyła na mnie z typowym bitch-facem, a Valerie Yaxley podkreślała swój biust rękoma. Dwie idiotki! Pomyśleć, że któraś z nich mogła zostać moją narzeczoną - może moi rodzice to planowali?
— A Ślizgonów to nie dotyczy? Nie, po prostu nie chciało mi się tam siedzieć.
— Szukamy Narcyzy. Dziewczyny mówią, że nie widziały jej dzisiaj na śniadaniu, jeśli coś jej się stało to nigdy sobie tego nie wybaczę. Wiesz, ewentualnie będzie trzeba typa zlać — wypowiadając ostatnie zdanie wypiął pierś do przodu. — Niedawno pobiłem się z takim siódmoklasistą, stanąłem w obronie Alecto.
— Och, jesteś naprawdę odważny — rzuciłem.
— No, nie chcę się chwalić, ale poszedłbym nawet na bitkę z pięcioma osobami. Bo dlaczego nie? Tylko kto chciałby się ze mną bić? Boją się mnie.
No na pewno.
— Wiesz, Lucjuszu, jeśli spotkam Narcyzę to ci wszystko przekażę. Na razie muszę iść odrobić lekcje z mugoloznastwa — skłamałem. Nie chodziłem na mugoloznastwo, ponieważ nie widziałem w tej lekcji niczego ciekawego.
— Chodzisz na mugoloznastwo? — spytał zdziwiony.
— A coś w tym złego?
— Po co ci ta bezużyteczna wiedza? Ach, już rozumiem, chodzi ci o nową profesor. Ładna, ale jest szlamą, więc nie ma nawet co ruszać. Gdyby nie status krwi to nawet bym mógł się z nią przespać...
Co on w ogóle gadał? Naprawdę twierdził, że jakakolwiek nauczycielka poszłaby z nim do łóżka? Przecież on miał tylko trzynaście lat! Valerie i Alecto prawdopodobnie również w to nie wierzyły - ich miny wskazywały na lekkie zażenowanie i znudzenie.
— Robin, nie miej mi tego za złe, ale po prostu nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Idziemy, Malfoy — powiedziała Valerie. Z początku zdziwiony, chwilę później uśmiechnięty i zmotywowany do działania, ominąłem znajomych i pobiegłem w kierunku wieży Krukonów. Po drodze musiałem ukryć się przed Pomoną Sprout, która najwidoczniej zgubiła się w labiryncie schodów. Czasem wątpiłem w kompetencje grona pedagogicznego.
Jakiś czas później dotarłem na miejsce. Zagadka zadana przez kołatkę w kształcie orła była w miarę łatwa, dotyczyła owoców morza. Czy mogło być coś prostszego? Cóż, prawdopodobnie mogło. WIele razy zdarzyło mi się siedzieć pod nią i czekać na inteligentniejszego ucznia, by móc wejść do środka. Na szczęście okazała się dla mnie łaskawa, nie wymagała wiedzy z dziedziny numerologii lub innych bzdet.
W środku znajdowało się kilka osób; dwie z nich stały przy oknie, reszta czytała opasłe książki. Rozpoznałem tam nawet mojego braciszka - rozmawiał z chudą jak patyk, ciemnowłosą dziewczyną. Naprawdę? Podrywał kogoś w miejscu, w którym za chwilę mogła pojawić się jego dziewczyna?
— Marcus? — spytałem. Chłopak odwrócił się szybko, następnie posłał dziewczynie szeroki uśmiech i podszedł nieco bliżej. — Czy ty na pewno dobrze się czujesz? Gdzie jest Deirdre? — nie żeby mnie to wszystko interesowało. Po prostu czasem robiło mi się jej szkoda; zakochana nastolatka wymagała na odrobinę szczerości i szacunku. Traktował ją jak osobistą laleczkę, którą mógł zostawić w jakimkolwiek miejscu, a potem zwyczajnie po nią wrócić. 
— A gdzie może być prefekt? Na lekcji — parsknął śmiechem. — A ty? Nie wierzę, że TY opuściłeś jakąkolwiek godzinę — och, chyba mnie jednak dobrze nie znał. W drugiej klasie opuściłem aż dziesięć godzin, ha!
— Jestem zwolniony. Co tutaj w ogóle robisz? Kto cię wpuścił?
— No Deirdre — przewrócił oczyma. — Czekam tutaj na nią. Lyd, Lau, Li... — spojrzał na towarzyszącą mu dziewczynę, chyba koleżankę z dormitorium Deirdre, i zastanowił się nad jej imieniem. — Laura. Laura dotrzymuje mi towarzystwa — wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami. — No, młody, a jakieś problemy w szkole masz? Trzeba komuś wpierdolić? — w tamtym momencie wyczułem od niego nutę alkoholu. No tak, nie interesowałby się moimi problemami gdyby nie był opanowany procentami. Z drugiej strony to dobrze było mieć w starszym bracie jakieś oparcie, tamci idioci na pewno byli na mnie wkurzeni, planowali się zemścić za stratę tak wielu punktów. Dobrze, że nie wiedziały o tym pozostałe klasy!
— Może nie idź już dzisiaj na lekcje. Wracaj do dormitorium — powiedziałem stanowczo.
— Nie. Muszę ci coś jeszcze przekazać — uniósł palec do góry. — Masz napisać list do ojca — dopiero wtedy przypomniałem sobie o złożonej obietnicy. Miałem napisać zaraz po dostaniu się do drużyny, możliwie jak najszybciej. Cholera! Dlaczego nie mógł mi o tym przypomnieć wczoraj? 
— Dobra, zaraz się tym zajmę — westchnąłem, posłałem mu krzywy uśmiech i pobiegłem na górę po kawałek pergaminu. Nabazgrałem na nim kilka niewyraźnych liter układających się w słowo "Cześć!", a potem rozwinąłem list; napisałem trochę o kwalifikacjach do Quidditcha, pochwaliłem się pozytywnymi ocenami i napisałem pięć razy, że naprawdę mocno go kocham. Pozdrowiłem nawet Wiltiernę! Musiałem jakoś się im przypodobać: nadchodzący list od nauczyciela nie mógł być dla nich dobrą wiadomością. Przynajmniej dla ojca, bo jego kobiety moje oceny nie obchodziły. 
Kiedy opuszczałem Pokój Wspólny lekcja już się skończyła. Po drodze spotkałem zdyszanego Edoriusa, który najwyraźniej mocno się zmęczył. Obrzuciłem go wzrokiem przepełnionym niezrozumieniem i położyłem dłoń na jego ramieniu.
— Na twoim miejscu opuściłbym Hogwart. Połowa Ravenclaw'u wie o tym, że straciliśmy przez ciebie punkty — przełknął głośno ślinę. O nie. Czyli wszelkie obawy się spełniły! — Idioci powiedzieli wszystkim przed chwilą, plotki szybko się rozniosły. Emily Wine mówi, że zabije cię Rictusemprą... nie wiem co jest gorsze, zginąć z ręki tej brzydalki czy umrzeć z powodu łaskotek — pokręcił lekko głową.
— Muszę iść do sowiarni. Przejdziesz się ze mną? — zaproponowałem obojętnym tonem. W rzeczywistości wszystko we mnie wrzało! Nie mogłem poruszać się normalnie po korytarzach. Największa patologia Hogwartu planowała się mnie pozbyć, prawdopodobnie wywalić z tej głupiej placówki. Nie powinienem chodzić sam!
— Wybacz, muszę zrobić jeszcze pracę na Zielarstwo — skrzywił się. Wiedziałem, że po prostu nie chciał narażać się na niebezpieczeństwo ze strony moich licznych wrogów. W jednej chwili stałem się najbardziej znienawidzonym uczniem Ravenclaw'u. Czy mogłem komukolwiek zaufać? Jeśli Edorius bał się obok mnie chodzić to... chyba nie miałem nikogo. Czułem dziwne uczucie w żołądku, którego nie byłem w stanie jakkolwiek określić. Co się ze mną działo? To strach.
— No dobra. Dzięki — i szybko go wyminąłem. Musiałem znaleźć sobie jakąś obstawę, ale...  kogo? Nie licząc Edoriusa, nie miałem żadnych przyjaciół i dobrych znajomych. Może Blair Rosier? Nie, ona pewnie także mnie nienawidziła Niby taka milutka, a jednak wredna siksa. Z drugiej strony, przed kim ona mogłaby mnie obronić? 
Po drodze musiałem ukryć się przed dwiema grupami Krukonów zaciskających palce na różdżkach różnych kolorów, długości i o specyficzej giętkości. Jeden z chłopców wykrzyczał moje imię, ale zdążyłem się ukryć. Na miejsce dotarłem po rozpoczęciu lekcji Zielarstwa; dotarłem do śmierdzącej Sowiarni, odnalazłem swoją brązową sowę, którą kupiłem w pierwszej klasie za własne kieszonkowe(mój pierwszy, samodzielny zakup!) i przywiązałem przesyłkę do jej nóżki. 
Kiedy myślałem, że wszystko się powiedzie, kiedy już wyszedłem i znalazłem się nieopodal chatki gajowego, wszystko zostało zaprzepaszczone. Drogę do mostu zagrodziła mi grupa chłopców z mojego dormitorium(towarzyszyło im kilka osób ze starszych i młodszych klas), widocznie wkurzonych i gotowych do walki.
— No, Waymare, ostrzegaliśmy cię — powiedział jeden z nich, chyba Klaudiusz, czystokrwisty czarodziej, z którym dzieliłem pokój. — Tracimy przez ciebie jeden punkt i koniec. Musisz ponieść konsekwencje... a ja naprawdę nie chciałem tego robić — skrzywił się. — To co? Zrobię to sam, hm?  Wyciągaj różdżkę.
— Zwariowałeś? Nie będę z tobą walczyć — jak on wpadł na taki głupi pomysł? Chciał łamać regulamin szkolny na tak otwartym, widocznym terenie? Niemniej, wyciągnąłem różdżkę i zbliżyłem się odrobinę, cały czas w chłopaka celując.
— Nie zwariowałem. Drętwota! — bladopomarańczowy promień powędrował w moim kierunku, ale ostatecznie uległ błękitnemu Protego – bynajmniej nie mojemu.
— To stąd macie takie dobre oceny, idioci?!
Lucjusz Malfoy stanął w mojej obronie. Nie Edorius, nie Marcus, a Lucjusz! Skąd on się tam w ogóle wziął? Czysty przypadek uratował mnie od ośmieszenia i lekkiego bólu w okolicach twarzy. Bo zaklęcie przeciwnika wcale nie było takie silne!
— A ty czego tutaj chcesz, Malfoy? Myślałem, że wścibskie węże nie pomagają słabszym — zadrwił Klaudiusz. Ogarnęła mnie niesamowita wściekłość przeplatana z pewnością siebie. Nie mogłem pozwolić na takie głupie odzywki! 
— Drętwota! Rictusempra! Drętwota! — zaklęcia ruszyły w kierunku chłopaka z zawrotną prędkością; uderzyły w jego ciało, sprawiły, że upadł i zaklął głośno. Tłum ludzi natychmiast rozpoczął szaleńczą walkę. Mnóstwo zaklęć powędrowało w moim kierunku, większość z nich odbijał Malfoy i towarzysząca mu banda starszych Ślizgonów. Ja stanąłem oko w oko z Liamem, mugolakiem, który uważał się za lepszego ode mnie. Ta szlama śmiała w ogóle tak myśleć? O nie.
Kolejne uderzenia. Po ogłuszeniu chłopaka naskoczyła na mnie trójka drugoklasistów; słabsze, ale lecące z zawrotną szybkością zaklęcia co chwilę uderzały mnie w różne części ciała. Przeciwna grupa zyskiwała przewagę, Malfoy również nie mógł poradzić sobie z narastającą falą Krukonów. A ja? Ja również radziłem sobie coraz gorzej. Jakiś chłopak uderzył mnie nawet pięścią w nos; szkarłatna ciecz pociekła po moich wąskich wargach, następnie wsiąkła w materiał białej koszuli.
— Kurwa! — wymsknęło mi się. I kiedy wszystko wydawało się stracone, kiedy Malfoy padł na ziemię, a jego goryle radziły sobie ostatkami sił, pojawiła się swego rodzaju odsiecz. Odsiecz, której wcale się nie spodziewałem.
— Drętwota! Levicorpus! — jedna wyrazista, pomarańczowa smuga uderzyła wszystkich trzech napastników, następne zaklęcie uniosło Klaudiusza w powietrzu w ten sposób, że wisiał do góry nogami. Kilku innych przeciwników padło pod naporem kolejnych potężnych zaklęć. Powoli wstałem, przetarłem cieknącą krew i spróbowałem rozpoznać mojego wybawcę.
Bellatriks Black. Uratowała nas sama Bellatirks Black! Czy ona miała czas na takie głupie zdarzenia? Szczerze mówiąc to nic do mnie jeszcze nie docierało. Cały ten dzień wydawał się... dziwny? Byłem otępiały, śniłem na jawie i... mój Merlinie, dlaczego wszystko było takie nierealistyczne?
— Spadajcie stąd zanim przyjdą nauczyciele. Nie dziękujcie — powiedziała ostro dziewczyna i popędziła nas w kierunku zamku. Przedtem ściągnęła gacie Klaudiuszowi za pomocą prostego zaklęcia, po czym zrzuciła go gwałtownie na ziemię. Ja nie wiedziałem jak zareagować. Po prostu uśmiechnąłem się do niej i odszedłem - zalany krwią swoją i cudzą. Szczerze mówiąc po stoczeniu takiego pojedynku czułem się o wiele lepiej. Poza tym prawda wyszła na jaw - wiedziałem, kto tak naprawdę był moim przyjacielem. Edorius, który zostawił mnie w potrzebie, a może Malfoy, który natychmiast przyleciał z odsieczą?  Och, jeśli o nim mowa, towarzyszył mi w trakcie wędrówki do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u. Poczochrane, jasne włosy współgrały z idealną, wówczas pokiereszowaną i zakrwawioną twarzyczką chłopaka. Postrzępiona szata, prawdopodobnie bardzo droga, nadawała się na szmaty. A to wszystko przeze mnie! Musiałem okazać mu chociaż odrobinę wdzięczności. Bo byłem wdzięczny. Naprawdę byłem wdzięczny!
— Dzięki, Lucjusz. Za pomoc — uśmiechnąłem się lekko. 
— Mówiłem, że nadaję się do walk. Normalnie rzuciło się na mnie z czterdzieści osób, to jakaś masakra — no i już wtedy powrócił dawny, denerwujący Malfoy. Po pierwsze, nie było tam nawet piętnastu osób, po drugie, nie rzuciła się na niego POŁOWA zebranych, maksymalnie trzy osoby. Nie miałem jednak serca odbierać mu dumy i szczęścia jakim emanował po stoczonym pojedynku.
Jakiś hektolitr krwi później dotarłem do Pokoju Wspólnego. I ponownie spotkałem tam braciszka, tym razem w towarzystwie jego dziewczyny. O ile on niczego nadzwyczajnego nie zauważył, o tyle ona natychmiast oderwała się od jego ust i do mnie podbiegła. 
— O Merlinie, co ci się stało? Czy to... — i chyba się domyśliła. — Wiedziałam, że coś się szykuje. Słyszałam, że wielu osób nie było na lekcjach — pokręciła lekko głową. — Trzeba wyciągnąć konsekwencje. Marcus?
Chłopak - z początku znudzony – po chwili wstał i poklepał mnie po ramieniu.
— No to kogo mam pobić? — spytał całkowicie poważnie.
Oburzona Deirdre natychmiast uderzyła go w potylicę.
— Zwariowałeś? Będziesz miał kłopoty. I tak za dużo rozrabiasz — pokręciła lekko głową.
— Naprawdę nic się nie stało. Już mi nic nie zrobią — zarechotałem. Śmieszyło mnie to. Dlaczego? Sam już nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
— Robin, nie możemy tego tak zostawić. Porozmawiamy o...
Właśnie wtedy do pomieszczenia wbiegła podekscytowana Blair. Tamtego dnia założyła białą, prześwitującą sukieneczkę i niebieski krawat - jedyną oznakę przynależności do Ravenclawu. Wiecznie zastanawiałem się nad tym jaka cecha charakteru zaważyła nad jej przydziałem - bardziej nadawała się do Slytherinu.
— Robin, czy to prawda? Czy to prawda, że walczyłeś z Klaudiuszem? Chciałam ci pomóc, ale nie mogłam przyjść — pisnęła i natychmiast mnie przytuliła. Nie miałem pojęcia jak się zachować, więc sztucznie ten gest odwzajemniłem. — Boli cię coś? Może zrobić ci opatrunek? — oderwała się ode mnie, przyłożyła dłonie do mych obu skroni, obecnie pulsujących od bólu i ucałowała mnie w czoło. 
—  Wszystko w porządku, Blair. Nie musiałaś — posłałem jej uśmiech. Jak te wieści się szybko rozniosły! Jak to w ogóle się stało? Nagle wszyscy dowiedzieli się o jakiejś bójce między uczniami Ravenclawu i Slytherinu. No tak, to całkiem duża sprawa. 
— Słyszałam, że użyłeś zaklęcia szatańskiej pożogi — no, czasem przeinaczanie zdobytych informacji mnie zadziwiało. Naprawdę? Trzecioklasista miałby posługiwać się tak potężnym zaklęciem? Czy ludzie naprawdę w to wierzyli? Nie żeby mi to przeszkadzało. Wolałem uchodzić za mistrza pojedynków niż idiotę nie potrafiącego zapamiętać jednej, prostej formułki.
— Później o tym porozmawiamy, dobra? Muszę iść... odpocząć — rzuciłem. Promieniujący ból w okolicach szczęki i głowy zdecydowanie wyniszczał mnie od środka. Przestawałem funkcjonować normalnie, czułem się jak na lekcji Zielarstwa, na której nauczycielka przedstawiała nam usypiające, wywołujące halucynacje, rośliny. Wszystko widziałem jak przez mgłę.
— Dobrze. Gdyby cię coś bolało to po prostu kogoś do mnie przyślij — i właśnie wtedy złożyła na moich ustach krótki pocałunek. Następnie opuściła Pokój i pozwoliła mi kontynuować rozmowę z Deirdre i braciszkiem.
— Widzisz? On chyba nas nie potrzebuje — powiedział Marcus. Wydawał się bardziej pijany niż wcześniej. Kiedy dziewczyna otwierała usta, by coś powiedzieć, on zbliżył się niebezpiecznie blisko i szepnął mi do ucha kilka niezrozumiałych słów. — To niezła laska, nie zmarnuj tej okazji. Masz już piętnaście lat — i ponownie się oddalił. Miałem trzynaście lat! 
— Przestań tyle chlać, idioto. Nie będę z nikim szedł do łóżka — fuknąłem i ruszyłem w kierunku Pokoju Wspólnego. No nie! Jakim prawem on w ogóle się tak do mnie zwracał? Nigdy nie lubiłem poruszać tak krępujących tematów.
Resztę dnia spędziłem w łóżku. Zasnąłem stosunkowo wcześnie, spokojny i obolały, jednocześnie męczony myślą o nadchodzącym spotkaniu z nauczycielem. Czy coś mogło pójść gorzej? Mimo wszystko, ten wyczerpujący dzień w jakimś stopniu wykreował mój zróżnicowany charakter.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej!

Wiem, że minęło mnóstwo czasu od ostatniego rozdziału, ale naprawdę - szkoła nie jest żartem. A tyle lat już przeleciałem bez nauki, wszystkie egzaminy poza maturką napisane dobrze, a teraz... teraz to cały czas uczyć się muszę, żeby sobie jakoś poradzić, matko. Nie wiem czy chciałbym być już na studiach czy nie, w sumie to nie, bo jeszcze nie wiem, co chciałbym zrobić. Może pójdę na dziennikarstwo... albo coś związanego z historią, zobaczę.

Następny rozdział NA PEWNO pojawi się szybciej, dajmy na to za dwa tygodnie.

Pozdrawiam,
Annoying Catman. :p

czwartek, 1 marca 2018

Rozdział 4


                Odnosiłem wrażenie, że czas w Hogwarcie upływał szybciej niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Wystarczyły mi trzy dni, żeby stracić wszelkie chęci do nauki i wyzbyć się jakiejkolwiek sympatii do nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Właściwie to szczerze wątpiłem czy jakakolwiek jej doza się kiedykolwiek pojawiła!
                Mojego samopoczucia nie poprawiał zbliżający się wielkimi krokami nabór. Nie mogłem przygotować się na zdobycie tytułu największego pośmiewiska w Hogwarcie, narażenia się na wredne teksty pozostałych uczniów i ośmieszenie się przed Lucjuszem. Już w piątek zaczepił mnie na błoniach i poinformował, że będzie obserwował mnie z trybunów. Dlaczego w ogóle o tym wszystkim powiadomiłem? Nie powinienem przystawać na propozycję Edoriusa. No cóż, nie było już odwrotu – nie zamierzałem słuchać głupich pytań na następnej uczcie międzyrodzinnej, o nie…
                Poza tym musiałem oswoić się z myślą, że czekały mnie prywatne konsultacje z Christopherem Mayersem, okropnym nauczycielem, o którym już wcześniej wspomniałem. O ile większość wzdychających na jego widok uczennic ucieszyłaby się na samą myśl o spotkaniu po godzinach, o tyle ja nie potrafiłem na to w ten sposób patrzeć. Może to wina mojej orientacji, może ogólnej niechęci, a może wszystkiego po trochu.
                Niestety, w końcu nadszedł ten dzień. Niedziela, promienie słońca zalewające zielone błonia, wywołujące uśmiech na ustach wielu młodych ludzi. Nic dziwnego, ładna pogoda musiała się kiedyś skończyć, musieli czerpać z życia garściami. Wydawało mi się, że wszyscy zgrali się z organizowanym przez Raven naborem – wszystko dopisywało. Dlaczego więc nie potrafiłem się cieszyć? W sumie to nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na tak błahe pytanie. Prawdopodobnie przez te wszystkie negatywne sytuacje, które miały spotkać mnie tamtego dnia. Dobrze, że Edorius pozostawał w dobrym nastroju. Nasze relacje uległy pogorszeniu wczorajszego dnia, dokładnie na lekcji obrony przed czarną magią. Otrzymałem kolejnego okropnego, tym razem z prostego zaklęcia protego(trenowałem je całą poprzednią noc, byłem pewien, że opanowałem je do perfekcji), więc wspomniałem coś o panującej niesprawiedliwości. Dotychczas ignorujący moje chamskie teksty mężczyzna postanowił spełnić swoje groźby; Dom Orła stracił pięć punktów. Kiedy wyszedłem z Sali, koledzy z Dormitorum nie omieszkali powiedzieć mi, że jeśli taka sytuacja się powtórzy, dostanę w „pysk”. Właściwie to nawet ich rozumiałem… Gdyby nauczyciel dawał mi same wybitne za tak marny poziom(nic sobą nie prezentowali, nic!) to nigdy nie podważyłbym jego zdania.
                — To co, potrenujemy dzisiaj? Została już tylko godzina, Hufflepuff już pewnie wybrał jakichś słabiaków — zagaił nagle Nott. Przeżułem kawałek wiśniowego ciastka i uniosłem brew do góry. Przyzwyczaiłem się do złego traktowania Puchonów, ale w większości wypadków nie widziałem takiej konieczności. No, nieważne, nie zamierzałem przecież latać na miotle przed jakimś głupim treningiem. Musiałem znaleźć jakąś wymówkę.
                — Na pewno ktoś już tam trenuje — odpowiedziałem w końcu. Miałem nadzieję, że zrezygnuje z kolejnych próśb o trening.
                — Na pewno nie. Zobaczmy chociaż! — nalegał.
                — Nie. Obejdzie się bez tego — odstawiłem pusty talerz, wstałem i obrzuciłem siedzących wokół ludzi. Przedstawiciele różnych domów się wymieszali; obecnie Gryfoni siedzieli z Puchonami, Ślizgoni z Krukonami, zdarzały się także pojedyncze jednostki, które wybierały zupełnie inną drogę.
                — No dobra. To chodźmy chociaż po miotłę — zostało jeszcze mnóstwo czasu, ale zgodziłem się na to tylko ze względu na to uparcie kolegi. Nie odpuściłby mi, nie ma mowy!
                Po wyciągnięciu swoich Nimbusów 1000, wyprodukowanych w 1967 roku mioteł wyścigowych, mogliśmy udać się na boisko do Quidditcha. Po drodze zaczepił nas Liam, ten mugolak z mojego dormitorium. Był jedyną szlamą, którą Edorius w jakimś stopniu tolerował, pewnie przez to, że dzielili dormitorium. Ja nie przepadałem za nim od czasu, gdy zagroził mi za drzwiami prowadzącymi do sali obrony przed czarną magią. On śmiał do mnie tak mówić? Chyba upadł na głowę.
                Po przejściu przez tętniący życiem dziedziniec, pokłóceniu się z posągami gargulców i ominięciu kilku znajomych, dostaliśmy się na boisko. Zebrały się tam już pierwsze osoby; latały na miotłach, wyszukiwały wzrokiem naszej pani kapitan i życzyli sobie powodzenia. Widziałem też kilka osób ze starego składu, najwidoczniej również musieli wziąć udział w konkurencji.
                Na trybunach siedziało kilkanaście osób z różnych domów. Marcus i jego koledzy krzyczeli do mnie coś niezrozumiałego, jeden z nich pił coś z piersiówki. Co za patologia! Czasem naprawdę robił mi wstyd. No nieważne, poza nim machała mi jeszcze siostra. Najwidoczniej nie przyszła tylko po to, żeby mi kibicować, towarzyszyła jej cała Gryfońska drużyna. Kto nie chciałby dowiedzieć się czegoś o nowych uczestnikach?
                — Edorius, myślisz, że… — zacząłem, ale spostrzegłem się, że kolegi nigdzie  nie było. Zamiast niego pojawiła się rudowłosa piękność; biała, wręcz blada, szczupła i energiczna Blair Rosier. To ona skradła mi pierwszego całusa za regałami książek, w tajemnicy przed rodzicami i pozostałymi dziećmi. To ją pierwszy raz złapałem za rączkę, to dzięki niej na mojej twarzy pojawiały się wypieki. No tak, szybko zaczęła mnie denerwować. Natrętna dziewczyna nie potrafiła zostawić mnie w spokoju, często zaczepiała mnie na korytarzach i poruszała różne krępujące tematy. Czasem miałem ochotę powiedzieć jej, żeby się odczepiła, ale… w sumie to było mi jej szkoda. Zdarzało się, że po prostu nie potrafiłem komuś odmówić. No nieważne, tamtego dnia założyła szalik w kolorze Domu Orła(och, przecież było ciepło!), krótką czarną spódniczkę i białą koszulę.
                — Robin! — pisnęła. — Przyszłam, żeby ci kibicować. Z takimi mięśniami na pewno dostaniesz się do drużyny — zachichotała. Nie miałem żadnych mięśni! A może to był sarkazm? — Trzymam za ciebie kciuki. Dasz radę! — pocałowała mnie w policzek i uciekła na trybuny. Siedzący na najniższym miejscu braciszek głośno się roześmiał. Pewnie wyglądałem jak dojrzały burak!
                — Co chciała Blair? Och, lepiej zetrzyj szminkę z policzka — rzucił nagle Edorius. A gdzie był wcześniej? Gdyby cały czas koło mnie stał to może by temu wszystkiemu zapobiegł. Czasem wydawało mi się, że byłem zbyt niedojrzały, żeby patrzeć normalnie na niektóre rzeczy. Niemniej, poszedłem za jego radą i pozbyłem się czerwonego barwnika.
                Kiedy wymienialiśmy ze sobą spostrzeżenia na temat  uczestników, głównie negatywne, wszyscy inni zeszli już na ziemię, gawędzili wesoło o niezrozumiałych rzeczach. Raven Coleman wpadła nieco później, z miotłą i kufrem pod obiema pachami. Ubrała się w klasyczny strój zawodnika Ravenclaw’u; komponował się z krótkimi, czarnymi włosami i ostrym wyrazem twarzy. Na jej widok wszyscy się uciszyli.
                — Witam! — krzyknęła. — Cieszę się z takiego zainteresowania tematem. Prawdopodobnie wszyscy chcielibyście dostać się do drużyny, cóż, miejsc jest sześć, więc wszyscy mają szanse — tymi słowami potwierdziła, że stary skład może równie dobrze wylecieć. — Chciałabym, żebyście podzielili się według pozycji. Kandydaci na obrońców na prawą stronę, szukający na lewą, pałkarze na środek, potencjalni ścigający niech staną koło mnie — życzyłem powodzenia Edoriusowi i przeniosłem się na wyznaczone miejsce. Stanąłem obok Lucy Summers i Amelii Clearwater, dziewcząt, które służyły drużynie już kilka lat.
                — W porządku — Raven wyszła na sam środek. — Jako iż szukających jest najwięcej, zaczniemy do nich! — dziewczyna rozkazała im zaprezentować swoje umiejętności latania. Konkurencja ta wykluczyła ponad połowę zawodników; najpierw opadli pierwszacy, którzy wznieśli się niewiele ponad metr, a potem ci słabsi, wolniejsi i pozostali. Ostatecznie zostało dziesięć osób, w tym Augustus Rockwood, który zaoferował nam pozycję na spotkaniu międzyrodzinnym. Poradził sobie najlepiej.
                — Dobrze, teraz poczekajcie na pałkarzy — wyszukałem wzrokiem Edoriusa, zobaczyłem malujące się na jego twarzy przerażenie. Dziewczyna postanowiła wyeliminować najsłabszych metodą, której użyła poprzednim razem. Uważnie obserwowałem poczynania Edoriusa, radził sobie całkiem dobrze. Starsi uczniowie nie latali tak szybko głównie ze względu na gorszy model miotły, ale jednak radzili sobie całkiem dobrze. Pozostało jakieś sześć osób.
                Przyszła kolej na ścigających, w tym na mnie. Czyli to już?! Miałem się zbłaźnić tak szybko? Nagle w mojej głowie pojawiło się wiele mrocznych scenariuszy, w których zostawałem pośmiewiskiem całej szkoły. Przypomniałem sobie o słowach Blair, o siedzącym braciszku i siostrzyczce. Dlaczego ja tam w ogóle poszedłem?
                — Teraz zaprezentujecie swoje umiejętności. Wy musicie być najszybsi i najsprawniejsi, więc... dziesięć pierwszych osób, które dostanie się na koniec mety dostanie się do kolejnego etapu. Wsiądźcie na miotły i… — wykonałem jej polecenie, trzymałem się mocno końcówki i położyłem stopy na ziemi. — Startujcie na trzy, dwa, jeden… — i odbiłem się mocno od ziemi. Moją twarz musnął podmuch wiatru, ktoś z boku uderzył mnie w ramię, ale zdołałem mu jeszcze oddać. Jacyś pierwszoroczni plątali się chwilę w powietrzu, jeden nawet powędrował wysoko, ale nie mógł zejść niżej i wpadł w trybuny, ale… ja interesowałem się tym, co przede mną. Wyprzedziła mnie Amelia Clearwater, potem jakiś chłopak z siódmej klasy. Ostatecznie dostałem na metę jako czwarty, zaraz po Lucy Summers, piętnastoletniej pani prefekt.
                — Świetnie! — krzyknęła Raven, gdy znajdowaliśmy się już na ziemi. — Do kolejnego etapu dostają się… — zaczęła wskazywać na nas palcem, każdy musiał się przedstawić, by potem mogła powtórzyć nasze imię i nazwisko. Kiedy wypowiedziała moje z trybun potoczył się głośny śmiech pijanego braciszka. Czemu on się tak staczał?! — No, to teraz wybiorę sobie pałkarza, z którym będzie mi się najlepiej grało. Gotowi, zacznę od… Edoriusa Notta! Dodatkowo każdy szukający musi latać i omijać naszych tłuczków! Ten, który oberwie najmniej razy dostanie się do drużyny — piłki poleciały w górę, zaraz za nimi i kandydaci. Edorius spokojnie odbijał z nią tłuczki, czasem bardziej gwałtownie, usiłował trafić w lawirujących w powietrzu szukających. Na początku odpadli ci rośli, inni oberwali raz czy dwa, ale ostatecznie utrzymali się na miotle. Augustus Rockwood nie dał się trafić!
                Ta runda zajęła mnóstwo czasu. Raven musiała spróbować z każdym kandydatem na pałkarza, więc trochę się wszystko przedłużyło. Dodatkowo większość potencjalnych szukających była mocno obolała po licznych uderzeniach, dwóch nawet zrezygnowało po piątej osobie. Augustus oberwał tylko raz, zresztą, był to czysty przypadek, bo dziewczyna trzymająca w ręku pałkę zdecydowanie w niego nie celowała.
                — Wszyscy poradziliście sobie świetnie, ale Augustus Rockwood poradził sobie najlepiej. No, stary, zostajesz szukającym! — poklepała go po ramieniu. Został ostatnim z trzech szukających, zresztą, nawet gdyby było ich pięćdziesięciu to z pewnością wybrałaby jego. Był najlepszy! — Co do pałkarzy, cóż, spodobały mi się dwie osoby. Lindsay Lightwood i Edorius Nott, podejdźcie tutaj. Reszta może odejść — zawiedzeni kandydaci opuścili boisko, wymienione osoby zbliżyły się do pani kapitan. Naprawdę mu się udało! Poradził sobie! — Wy poczekacie do konkurencji ze ścigającymi. Zobaczymy jak oni unikają waszych tłuczków — wtedy na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. — No to tak. Obrońcy zostaną na sam koniec, bo będą musieli unikać kafla ścigających, hm… — zastanowiła się chwilę. Prawdopodobnie układała w głowie jakiś plan, bo wcześniejszy nie wypalił. Przynajmniej tak mi się wydawało. — Może najpierw każdy z was pokaże mi jak unika tłuczków? Sześć osób, które oberwie najmniej razy, dostanie się do kolejnego etapu. Zacznijmy od Lucy, towarzyszyć mi będzie Lindsay — na polecenie Raven, ścigająca z dwuletnim stażem wzbiła się w powietrze. Rozpoczęła się gra; Lindsay nie potrafiła wycelować w zwinną i szybką Lucy, tamta lawirowała między przeszkodami i usiłowała uważać na Raven. W końcu zleciały na dół… Kapitan nie ogłosiła werdyktu, ale byłem pewien, że to ona zajmie jedno miejsc w drużynie. W końcu poradziła sobie świetnie!
                Następnie wezwano Amelie Clearwater, która poradziła sobie jeszcze lepiej. Potem jakiegoś chłopaka z czwartej klasy, którego miotła okazała się zbyt wolna, by umożliwić mu unikanie ataków przeciwniczek. Przyszła kolej tego siódmoklasisty, który zajął drugie miejsce, cóż, oberwał raz czy dwa, ale ostatecznie utrzymał się na miotle.
                — Waymare, Robin? — wyczytała siedemnastolatka. Moje oczy rozszerzyły się do granic możliwości, dłonie zacisnęły się w pięści, a wąskie wargi całkowicie zniknęły z twarzy. Cholera! Przyszła moja kolej! — Tak, teraz będzie towarzyszyć mi Edorius. Jeśli okaże się, że jest lepszy od Lindsay, wybiorę jego. Gotowi? — spojrzała na mnie, a potem na Notta. Pokiwaliśmy zgodnie głową i wzbiliśmy się w powietrze. Siedzący na trybunach ludzie obserwowali nas bardzo uważnie, niektórzy nawet krzyczeli i wymachiwali rękoma. A ja? Ja cieszyłem się, że na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki ciemności. To z pewnością utrudniłoby wykonanie zadania!
                — Dobra, Robin, musisz dostać się na drugi koniec boiska — oceniłem odległość. Jedyne, co mogłem o niej powiedzieć to słowo DUŻA. — No to start! — nim się obejrzałem, tłuczek pojawił się na boisku. Siedemnastolatka odbiła go mocno pałką w kierunku znajdującego się bliżej mnie Edoriusa, chłopak zaś  wycelował we mnie. W ostatniej chwili obniżyłem lot i skierowałem się na metę. W moim gardle pojawiła się dziwna nuta przerażenia, nie chciałem dostać tą chorą piłką! Odbijali ją w moim kierunku, starali się dogonić, raz nawet tłuczek musnął moje ramię, wywołał we mnie uczucie strachu i dezorientacji. Coraz bliżej, coraz bliżej i… dostałem się na metę.
                — Świetnie! — Raven przybiła nam piątkę zaraz po wróceniu na boisko. — Teraz… Kim Carrot? — potężna nastolatka, chyba z szóstej klasy, wzbiła się w powietrze. Edorius i dziewczyna o kruczoczarnych włosach poradzili sobie niemal wyśmienicie, potencjalna kandydatka spadła na ziemię po upływie kilkunastu sekund. Podobnie poradzili sobie pozostali.
                — Dobrze. Kandydaci na ścigających, którzy zostają w tej rundzie to… Lucy, Amelie, Robin Waymare, Dylan Whittemore, Alisa Sanders, Marlena. Z tej szóstki wyłonimy cztery osoby, które strzelą do bramek bronionych przez obrońców. Ich wybierzemy podobnie, im więcej obronią tym większe szanse na dostanie się do drużyny — okazało się, że pójdę ostatni. Lucy i Amelie trafiły po siedem razy na osiem, Dylan Whittemore dwa punkty mniej, a Alisa Sanders i Marlena po trzy razy. A ja? Ja chwyciłem tego kafla, w miarę lekką, brązową piłkę i oddaliłem się na odpowiednią odległość. Zauważyłem, że trybuny prawie opustoszały, siedziało na nich zaledwie kilka osób z drużyny Gryfonów, mój ukochany braciszek i Blair z koleżankami. Osiem osób kandydujących na stanowisko obrońcy, ja jeden… musiałem trafić chociaż sześć razy, żeby trafić do drużyny. Mój pierwszy przeciwnik, chuderlawy chłopak, całkowite przeciwieństwo stereotypowego obrońcy, wyglądał na lekko zdezorientowanego.
                Na sygnał ruszyłem do ataku. Rzuciłem mocno w jedną z trzech białych, długich pętli; przedmiot szybował w powietrzu przez krótką chwilę, po czym przeszedł przez poręcz. Pozostałe rzuty poszły w miarę dobrze, aczkolwiek problemy spotkały mnie przy jakimś rosłym chłopku, szkolnym buntowniku, który musiał powtarzać siódmą klasę. Jeśli plotki mówiły prawdę nie zdał z powodu Zielarstwa – kompletnie się na tym nie znał. No cóż, obronił każdą piłkę od każdego kandydata czy kandydatki,  byłem więc pewny, że dostanie się do nowego składu. Na szczęście otrzymałem upragnione sześć na osiem! Zleciałem na dół i przygotowałem się na ewentualną mowę końcową. Zbliżały się prywatne konsultacje z nauczycielem! O matko! Nie mogłem się spóźnić, och, nie, nie mogłem! A może? Przecież miałem wytłumaczenie. Właściwie to nie miał prawa zmuszać mnie do uczęszczania na takie lekcje skoro miałem Okropnego, trzecią najgorszą ocenę, musiał mnie przepuścić.
                — Kochani! Zapewne wszyscy jesteście już zmęczeni, uwierzcie, ja też — zaczęła Raven. Mimo wspomnianego zmęczenia na twarzy dziewczyny wciąż malowała się energia i radość. — Zacznijmy od pałkarzy. Lindsay… — kiedy usłyszałem imię dziewczyny, poczułem dziwny skurcz w żołądku. Martwiłem się o samopoczucie Edoriusa! Nie chciałem później wysłuchiwać jego smętów. — Niestety, ale nie mogę zaoferować ci gry w pierwszym składzie. Lepiej grało mi się z Edoriusem, gratuluję, ty dostajesz się do drużyny! — po boisku przetoczyły się gromkie brawa. Kolega podbiegł do pani kapitan i posłał mi szeroki uśmiech. Mi w jakimś sensie ulżyło, może była szansa, że naprawdę zagramy w tym składzie? Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę przed nikim się nie zbłaźniłem, że nawet jeśli nie dostanę się do drużyny to nie jest źle, że sobie poradziłem.  — Obrońcą zostaje nie kto inny jak Randall Davies, pozostałym dziękuję! — osiemnastolatek, który musiał powtarzać klasę podszedł do niej spokojnym krokiem. — Dobrze, że cię namówiłam, bez ciebie nie mielibyśmy obrońcy, tamci byli beznadziejni — wyjaśniła, gdy pozostali kandydaci odeszli z nietęgimi minami. — Szukający, cóż, już go z nami nie ma, bo musiał pójść… och, jednak jest! Augustus Rockwood — siedemnastolatek również zajął odpowiednią pozycję. — Ścigający — w tamtym momencie wziąłem głęboki wdech i wydech. — Chyba jesteście najbardziej zmęczeni. Nie będę więc przedłużać, cóż, Amelie i Lucy zostają w składzie! — kolejne brawa. Po chwili spojrzała na mnie, a potem na tego siedemnastolatka, co wyprzedził mnie w pierwszej konkurencji. — Robin, przegrałeś w pierwszej konkurencji, ale w pozostałych poradziłeś sobie lepiej. Zostajesz oficjalnym członkiem składu! — kiedy wypowiedziała moje imię, wiedziałem, że się dostałem! Udzieliła mi się panująca atmosfera, słyszałem brawa i krzyki, wszelkie zmarszczki mimiczne nagle się uaktywniły, och, jakież to było błogie uczucie! Dostałem się!
                Po zakończeniu naboru przyszło mi podjąć poważną decyzję. Pójść do tego gnojka od obrony przed czarną magią, a może… nie? Doskwierało mi zmęczenie i olbrzymia pewność siebie spowodowana sukcesem na naborach. Edorius mówił mi, żebym go olał i poszedł wcześniej spać, więc ostatecznie temu pomysłowi uległem.
Pożałowałem.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hej!
Wiem, że dawno nie było żadnego rozdziału, ale po prostu nie miałem na to czasu, nauka mnie niedługo wykończy. Robina chyba też, bo wystarczył mu tydzień, żeby stracić do wszystkiego chęci. No, to jak oceniacie dzisiejszy rozdział? Napisałem go w niecałą godzinę, więc może być mnóstwo błędów.
Przez długi czas zastanawiałem się czy puścić go na spotkanie z nauczycielem, a może nie puścić... nie puściłem, wyniknie więcej ciekawych sytuacji!
Wasze blogi skomentuję już niedługo!
Ach, swoją drogą, między innymi dzięki Wam wygrałem konkurs na Bloga Miesiąca w Księdze Baśni. Dziękuję!
Pozdrawiam!