Na szczęście jakoś to wszystko przeżyłem. Raven aka Pani Kapitan Szkolnej Drużyny Quidditcha Ravenclaw'u, wybrała już terminy treningów, które miały skutecznie przygotować nas do meczu z Puchonami. Niemniej, ja zamierzałem skupić się na nowych zajęciach z Roweną Quinn. Okazała się naprawdę sympatyczną osobą, ciekawą i znającą się na magii.
Zauważyłem także, że pozostali członkowie grupy również polubili zajęcia. Staliśmy właśnie w kręgu i przysłuchwaliśmy się monologowi naszej trenerki: chyba bardzo zależało jej na odpowiednim przygotowaniu swoich uczniów.
— Dobrze, teraz dobiorę was w pary i stoczycie ze sobą krótki pojedynek. Zacznijmy od Alecto Carrow i Emmy Abbot — obie dziewczyny wyszły na długie i szerokie podwyższenie, prawdopodobnie służące do toczenia wspomnianych walk. O ile wychowanka Slytherina stanęła na nim pewnie, o tyle Emma ledwo wyciągnęła zza pazuchy różdżkę. Samo spojrzenie Alecto musiało ją sparaliżować: byłem pewien, że rodzice Ślizgonki zaznajamiali ją z czarną magią już od najmłodszych lat życia. Carrowowie z tego słynęli, ze złego podejścia do swoich dzieci...
Kilkanaście sekund później błysnęła pierwsza Drętwota. Abbot starała się przed nią ochronić, więc użyła Protego, które skutecznie zniwelowało zaklęcie. Alecto wściekła się tak mocno, że chwilę później posłała w jej kierunku salwę takich samych pomarańczowych strumieni: przed tym Emma już się nie obroniła. Wkrótce wylądowała tyłkiem na podłodze.
— [b]Znakomicie Alecto. Emma, to była dobra walka, nie martw się, podszlifujemy twoje umiejętności...[/b] — stwierdziła nauczycielka. — [b]Kolejna para, Eleanor Aquarae i Robin Waymare.[/b]
Och, nie. Nie chciałem z nią walczyć! Co jeśli mnie upokorzy? Po raz pierwszy w życiu zacząłem wątpić w to, że jestem o wiele lepszy niż Eleanor, że ona nie ma ze mną żadnych szans. Miała, całkiem spore.
Niemniej, weszliśmy na te podwyższenie, załatwiliśmy wszelkie formalności i spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. W jej widziałem wściekłość, ekscytację i dumę. A co ona mogła ujrzeć w moich? Chyba strach, tak myślę.
Rowena Quinn pozwoliła nam zacząć. Blondynka nie zamierzała czekać: Rictusempra prawie ugodziła mnie w serce. Gdybym nie zrobił szybkiego uniku to leżałbym na ziemi chichrając się jak głupi.
— Drętwota! — wrzasnąłem. Z końca mojej różdżki wyleciał ciemnopomarańczowy pocisk sporej wielkości: leciał przez krótki czas, by chwilę później zderzyć się z tym wystrzelonym przez Eleanor. Uderzenie wytworzyło przepiękne iskierki.
— Expeliarmus! — krzyczała dziewczyna. — Drętwota! Rictusempra! Expeliarmus! Protego!
Eleanor chyba poważnie się wściekła, bo nie pozwalała mi odetchnąć. Używałą zaklęć ofensywnych i defensywnych na przemian, ja zaś nieźle radziłem sobie w odbijaniu jej ataków. Walka trwała długo, więc Rowena Quinn postanowiła ją przerwać.
Mogła mówić o tym, że zachowaliśmy się wspaniale, że to był świetny pokaz, żadna rywalizacja... ale prawda jest taka, że widziałem spojrzenie Eleanor: jej wściekłość i chęć pokonania mnie. No trudno, kochana, nie udało.
— Może spróbujesz innym razem — rzuciłem, bo w sumie to nawet zabawne, że nie mogła mnie tam powalić. Dziewczyna tylko spiorunowała mnie wzrokiem, a potem poszła rozmawiać z tymi swoimi koleżankami, głównie to z Amelią Bones.
***
Jeszcze tego samego dnia Dumbledore zwołał wszystkich uczniów na wieczorną ucztę. Dekoracje uległy zmianie, zimne kolory ustąpiły miejsca nowym, pomarańczowym barwom. Miłą atmosferę psuli aurorzy: dwóch mężczyzn w śrendim wieku, z chłodnymi minami, pilnującymi piedestału dyrektora. Kolejni dwaj stali za stołami wszystkich czterech domów, przy olbrzymich drzwiach.
Co do Dumbledore'a, cóż, od ostatniego czasu nie postarzał się zanadto. Pojawił się tylko na swoim miejscu, obdarzył nas ciepłym uśmiechem i rozpoczął monolog, prawdopodobnie nudny i głupi. Ewentualnie ciekawy, bo zmiana dekoracji musiała coś oznaczać! Tak, to na pewno było coś nowego.
— Dobrze was widzieć, kochanI! Wiem, że ostatnie wydarzenia nie wpłynęły pozytywnie na wasz humor i harmonogram zajęć i wydarzeń, przepuściliśmy nawet bardzo ważne Święto Duchów, ale... chciałbym wam trochę osłodzić życie i zorganizować uroczysty bal. Odbędzie się on dokładnie za tydzień, więc przygotujcie się spokojnie i, cóż, czekam na wasze przybycie! Zaprosiłem już nawet kapelę Pigmejskich Wyjców! — w pomieszczeniu zapanował gwar, wszyscy wyglądali na zadowolonych i podekscytowanych. A ja? Ja nie zamierzałem nigdzie się wybierać. — Ubierzcie się elegancko i dobierzcie w pary! Chłopcy, nie wstydźcie się zaprosić dziewcząt!
***
Następnego dnia wszyscy uczniowie Hogwartu zaczęli szukać sobie partnerów na bal. Lucjusz Malfoy najwidoczniej chciał mi się swoją partnerką pochwalić, bo przyprowadził ją ze sobą do Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u. Narcyza Black nie wyglądała na zadowoloną. Jasnym było, że wolała spędzać czas w towarzystwie zwariowanego Puchona, pałkarza Hufflepuff'u, który był w mojej grupie. Ślizgonka nie przepadała za Lucjuszem, ale ich rodziny usiłowały tę dwójkę połączyć: wiele razy wspominali na rodzinnych obiadkach o ewentualnym małżeństwie, niemalże całkowicie pomijając wybory dzieci.
— A ty znalazłeś sobie parę? — spytał, gdy skończył opowiadać jak zaprosił Narcyzę. Mówił, że otrzymał mnóstwo zaproszeń od starszych dziewcząt, ale wolał wybrać ją, bo jest najładniejszą i najmądrzejszą w szkole.
— Och, nie, ja nie wybieram się na bal — uśmiechnąłem się. Nawet gdybym chciał iść to nie miałbym szans na znalezienie odpowiedniej dziewczyny. No, pomijając Blair Rosier, która od początku dnia czaiła się na korytarzach.
— Daj spokój, Robin, będzie fajnie — rzuciła Narcyza. Obdarzyłem ją krótkim uśmiechem. Była inna od pozostałych Ślizgonów. Lepsza.
— Zastanowię się, ale naprawdę nie mam ochoty na zabawy. Sama rozumiesz, mam jeszcze douczania z Mayersem, muszę dbać o stopnie — skrzywiłem się. Na samo wspomnienie o Avadzie, którą kazał mi rzucić bez wyraźnego powodu, której kazał mi się NAUCZYĆ, robiło mi się niedobrze. Wciąż miałem nadzieję, że tylko żartował. Nawet jeśli wyglądał śmiertelnie poważnie.
— Dobra, my cię zostawiamy, Robin. Ktoś chce z tobą porozmawiać — mrugnęła do mnie i zabrała Lucjusza z dala od tego korytarza. Dowiedziałem się, kto był przyczyną tego odejścia dopiero po odwróceniu się na pięcie.
Wspomniana Blair Rosier zrobiła się na bóstwo. Ślicznie ułożone włosy, piękny makijaż i zwiewna sukieneczka: wyglądała naprawdę niesamowicie. Nie zmieniało to jednak faktu, że ani trochę jej nie lubiłem i nie zamierzałem się z nią na dłużej bratać.
— Cześć, Robin — rzuciła. — Raven kazała ci przekazać, że odwołuje trening z powodu balu. No wiesz, TEGO balu zorganizowanego przez Dumbledore'a.
To nawet dobrze. Mogłem spędzić czas w towarzystwie nudnych książek i na pisaniu listów do rodziców. Właściwie to powinienem się z nimi skontaktować: pisanie raz na tydzień powinno wystarczyć, co mi szkodziło poświęcić kilka chwil na nabazgranie kilku słow na pergaminie?
— Świetnie. Ja na ten bal się nie wybieram — pokręciłem lekko głową.
— Och, serio? Przecież nie może zabraknąć na nim takiego przystojniaka — położyła dłoń na mojej klatce piersiowej i przesunęła nią odrobinę w okolice brzucha. Znowu zaczynała przesadzać! Dalej nie wiedziałem czy ona sobie ze mnie żartuje, a może zwyczajnie mnie podrywa.
— Już ci mówiłem, nie uważam się za przystojniaka. A ty idziesz na bal?
— No nie wiem. Nikt mnie nie zaprosił — powiedziała teatralnym głosem.
Zrobiło mi się jej szkoda. Dobra, raz się żyje — zaproszę ją.
— Możemy iść razem. Co ty na to?
— Och, świetnie! Widzimy się punkt siódma przed drzwiami do Wielkiej Sali!
I tak to się wszystko potoczyło. Kiedy odeszła, kiedy poszła pochwalić się koleżankami, że już znalazła sobie parę — prawdopodobnie nie taką jaką one by chciały, pożałowałem swojej decyzji. W co ja się wpakowałem?!
***
Dzień później napisałem do rodziców list z prośbą o przesłanie odpowiedniego garniaka. Przesyłka dotarła dwa dni później: zawierała przepiękny, prawdopodobnie niesamowicie drogi garniak i... to w sumie wszystko.
Jeszcze tego samego dnia przyleciała do mnie Raven, wesoła i energiczna, prawdopodobnie szczęśliwa z powodu nadchodzącego balu. Ciekawe z kim zamierzała na niego iść? Na pewno nie z Randallem, przecież się nienawidzili.
Niemniej, najbardziej zaskoczyły mnie wieści z jakimi do mnie przyszła.
— Dumbledore kazał mi przekazać, że Edorius wrócił. Jest już w Pokoju Wspólnym.
To chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w przeciągu ostatnich dni. Podziękowałem jej i pobiegłem szybko w kierunku Pokoju Wspólnego Ravenclaw'u: na szczęście nie musiałem odpowiadać na żadną głupią zagadkę, drzwi były otwarte. Wbiegłem do środka i... Edoriusa tam nie było. Spotkałem go dopiero w Dormitorium chłopców z trzeciego roku. Stał tam i wypakowywał swoje rzeczy.
— Na Merlina, Edorius, co się z tobą działo?! — wrzasnąłem i pobiegłem, żeby go przytulić. Trochę gejowsko, ale co mi tam, to mój najlepszy przyajciel!
Tylko, że on nie zareagował na to spotkanie zbyt energicznie.
— Robin — rzucił. — No, wróciłem. Byłem w szpitalu, a potem musiałem rehabilitować się w domu. Z trudem przekonałem matkę, żeby nie wysyłała mnie do Durmstrangu albo Koldovstoretz. Czaisz, w najgorszym wypadku wylądowałbym w rosyjskiej szkole magii — pzrewrócił oczyma.
Oderwałem się od niego i parsknąłem śmiechem.
— Świetnie, że wróciłeś. Wiesz, że...
— Że za kilka dni bal? Tak, idę z Alecto Carrow.
— Nie wiem, co jest straszniejsze, fakt, że idziesz na bal z Alecto Carrow czy to, że mogłeś chodzić do Koldovstoretz? Słyszałeś może o rusyfikacji? Musiałbyś mówić po rosyjsku!
— No, porażka!
***
Może wcale nie będzie tak źle? Może powrót Edoriusa oznaczał, że wszystko zacznie się układać? Mam taką nadzieję. Właściwie to mam nawet ochotę bawić się na tym pieprzonym balu. Zdecydowanie.
~~~~~~
Wybaczcie, że tak długo czekaliście, ale jakoś uciekła mi wena. Wrócę z dłuższym i o wiele ciekawszym rozdziałem, mam nadzieję, że Was zaskoczę. :o
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz