piątek, 20 lipca 2018

Rozdział 10

Następnego dnia w Wielkiej Sali zarejestrowałem nietypowe zjawisko — przez okna wleciało mnóstwo sów z paczkami w ostrych pazurach. Zwierzęta szybowały nad głowami uczniów przez krótki czas, najwidoczniej wyszukując miejsca odbiorcy, by wkrótce cisnąć paczuszką prosto w przepyszne zupy dyniowe, słodkie ciasteczka i napoje.
— Cholera, Howard! — wrzasnął Edorius. Jego niezdarna sowa płomykówka przypadkowo wylała wszystko na nową koszulę chłopaka. — Słowo daję, kiedyś ją zamorduję. — wywrócił oczyma.
Krukon wkurzył się jeszcze bardziej, gdy sowa mojego ojca, Lawenda, wylądowała zgrabnie na moim ramieniu i spokojnie podarowała mi niewielkie, miękkie opakowanie. Podejrzewałem, że w środku znajdował się garnitur na zbliżającą się imprezę... zdążyłem oswoić się z myślą, że będę musiał spędzić trochę czasu z Blair, nie wypadało mi wystawić jej w ostatniej chwili. Jedynym pozytywnym aspektem wzięcia udziału w balu była możliwość poobgadywania wystrojonych dziewcząt z siódmych klas — zazwyczaj udawały wielkie damy, a potem kończyły w sypialniach obcych chłopców. Nie ma co ukrywać — dużo ludzi twierdziło, że w Hogwarcie nigdy do takich rzeczy nie dochodzi, ale przecież w zamku mieszkali dojrzewający ludzie, pragnący zabawy i oderwania od szarej rzeczywistości.
Z przemyśleń wyrwał mnie mało zabawny żart Edoriusa:
— W ogóle to nie mogę doczekać się tego meczu z Puchonami. I tak przegrywają w pucharze domów, po tej klęsce już nie wstaną.
— No tak, wróciłeś, więc możemy skopać im tyłki — przewróciłem teatralnie oczyma. Czasem wydawało mi się, że Edorius — nawet jeśli żartował — to miał o sobie zbyt wysokie mniemanie. Był okropnie rozpieszczony, narcystyczny i arogancki... dlaczego się z nim w ogóle kolegowałem? Och, po bliższym poznaniu okazywał się naprawdę fajnym kolegą, poważnie. Poza tym to on był przy mnie, gdy czegokolwiek potrzebowałem, to właśnie Edorius spędzał ze mną nudne dni w Hogwarcie, to z nim odrobiłem pierwszy szlaban i to właśnie z jego pomocą przetrwałem jakoś dwa lata edukacji — a w drodze był już trzeci, o wiele trudniejszy od poprzedniego.
Resztę śniadania spędziliśmy w towarzystwie kilku Krukonów i Ślizgonów, żartując i obserwując jak dwaj Gryfoni grają w eksplodującego durnia tuż przed stołem zafascynowanych nauczycieli. Chyba wszyscy byli w dobrych humorach; nie mogli doczekać się tego wspaniałego balu, tak bardzo profesjonalnego. Grono pedagogiczne zorganizowało nawet nabory na dekoratorów pomieszczenia — ja się nie zgłosiłem, wolałem spędzić czas na nauce. Może jednak miałem w sobie coś z Krukona?
W ciągu całego dnia — tutaj warto podkreślić — wolnego od lekcji, uczniowie i nauczyciele przygotowywali dekoracje — wejście na Wielką Salę posiadali jedynie dekoratorzy, reszta mogła zachwycać się plotkami i widokami tworzonymi przez bujną wyobraźnię. Generalnie nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ludzie mówili tylko o ciepłych klimatach, inni zaś o mrocznym wystroju. Jakaś Puchonka rozpuściła plotkę o wynajętym specjalnie na tę okazję jasnowidzu z Francji.
W trakcie pisania wypracowania na temat niewłaściwego zastosowania Eliksirów, zostałem zmuszony do znoszczenia okrzyków zachwytu dochodzących z Dormitorium Dziewcząt. Wszystkie chwaliły się swoimi ślicznymi, błyszczącymi sukienkami, fryzurami i perfekcyjnym makijażem... chłopcy wcale nie byli lepsi. Okazało się, że podeszli do tematu na poważnie i zdecydowali się wywrzeć na partnerkach jak najlepsze wrażenie. Zaliczałem się do nielicznego grona osób, które wcale się aparycją nie przejmowały. Niespecjalnie dbałem o swój wygląd — wiecznie poczochrane, nieco przydługie włosy i spierzchnięte usta świadczyły o lekkim zaniedbaniu. Włosy przycinałem jedynie na polecenie ojca, ładne ubrania zakładałem jedynie w wyjątkowych sytuacjach — po prostu taki już byłem.
— Możesz dać sobie z tym gównem spokój? Chociaż dzisiaj — wymruczał Edorius. No tak, od dłuższej chwili siedział i wpatrywał się jak wyczytuję informacje w grubym podręczniku o eliksirowarstwie. Skąd we mnie ten zapał do nauki? Zdałem sobie sprawę, że ostatnimi czasy nauka stała się moim ulubionym zajęciem. Wystarczyło uzyskać kilka pozytywnych stopni, żeby ją polubić, żeby otrzymać motywację.
— No nie — odburknąłem. — Obiecałem Slughornowi, że będę miał na koniec Powyżej Oczekiwań. Od kiedy robię prace dodatkowe, wyraźnie mnie faworyzuje  — uśmiechnąłem się szyderczo. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie bardzo poprawiłem stosunki z gronem pedagogicznym.
— Och, teraz musisz się od tego oderwać! — Edorius posłał mi kuksańca w ramię. Następnie wskazał głową w kierunku drzwi prowadzących do dormitorium dziewcząt — stała w nich Blair Rosier, ubrana w bogato zdobioną sukienkę, z świetnie ułożonymi, rudymi włosami. Delikatny makijaż — tak zupełnie niepasujący do jej codziennego wizerunku — dodawał jej uroku. Wyglądała prześlicznie. — No, a ja idę do Alecto — i poszedł.
A ja — lekko oczarowany widokiem Blair — postanowiłem do niej podejść. Od dłuższego czasu siedziałem w swoim drogim garniturze, więc odrobinę się pogniótł... zrobiło mi się odrobinę głupio, ona się tak postarała, a ja nie wytrzymałem nawet kilkunastu minut.
— Świetnie wyglądasz, Blair — powiedziałem, prawie nie zwracając uwagi na dziewczęta, z którymi rozmawiała. — Naprawdę. Możemy już iść? — spytałem, bo większość uczniów zdążyła już opuścić pomieszczenie, jedynie nieliczni stawiali i poprawiali nerwowo stroje.
— Naprawdę? Dziękuję! — pisnęła dziewczyna. — Do twarzy ci w tym garniturze, Robinie. I racja, chodźmy — wraz z zmianą wizerunku zmieniła także swój charakter? Spodziewałem się z jej strony jakichś płytkich tekstów, głupkowatych uśmieszków i odgarniania włosów. Okazało się, że potrafi być normalna... tylko jeśli chce.
Wkrótce schodziliśmy po ruchomych schodach. Uczniowie z różnych części zamku wchodzili i wchodzili do różnych sal, kilka osób już chwaliło się alkoholem przed swoimi kolegami, a ja... ja stałem i wpatrywałem się tępo w przestrzeń. Dopóki tego fascynującego zajęcia nie przerwał Lucjusz Malfoy we własnej osobie. Włosy koloru jasnego blondu starannie przylizał — wraz z Narcyzą Black, ubraną w prześliczną, zapewne niesamowicie drogą suknię, prezentował się znakomicie.
— Czyli jednak? — roześmiał się chłopak. Posłałem mu krzywy uśmiech.
— No, tak, może będzie w porządku.
— Na pewno będziesz się świetnie bawić. — stwierdziła Ślizgonka. — Dekorowałam salę, jest ślicznie, dużo...
— Och, Narcyzo, nie przynudzaj — przerwał Lucjusz. Następnie przytulił ją, trochę zbyt mocno, bo dziewczyna się skrzywiła. — Przyniosłem trochę alkoholu, więc... będziemy się lepiej bawić.
Podejrzewałem, że Lucjusz nie miał do tego zbyt mocnej głowy, ale zdążyłem się już przyzwyzczaić do jego kłamstw i wywyższania się. Szczerze mówiąc to nie zdzwiłbym się, gdyby tak naprawdę żadnej wódki nie miał. No ale niczego już nie kwestionowałem, zamierzałem zapomnieć o wszystkich negatywnych aspektach tego świata i po prostu dobrze się bawić. Może uda się jakoś wkurzyć woźnego, Apolliona Pringle'a? Miałem to szczęście, że zakazano już stosowania kar cielesnych i nie mógł mnie poważnie skrzywdzić. Chociaż wolałbym wisieć na łańcucach tydzień niż myć jego śmierdzące czosnkowymi perfumami szaty. Próbował przypodobać się pani Irmie Pince, starej pannie, która zachwycała się każdym płytkim tekstem woźnego... zupełnie jakby nie zwracała uwagi na ten okropny zapach.
Ale nie mnie to oceniać. Wkrótce dotarliśmy do Wielkiej Sali... dekoracje zachwyciły nas wszystkich. Dumbledore mówił coś o balu kojarzącym się z ciepłem i przyjemnością, i rzeczywiście wszystkie obietnice spełnił. We wszystkich czterech rogach sal znajdowały się olbrzymie drzewka palmowe, pomieszczenie zostało zalane blaskiem wiszącego na sztucznym niebie słońca. Na podłodze znajdowało się trochę piasku, gdzieniegdzie rozstawiono leżaki, a na nauczycielskim podeście zamontowano basen. Stoły rozstawiono w lewym rogu sali.
Wszystko wydawało się o wiele większe i ładniejsze niż zazwyczaj — usunięto bzdurne świece, flagi zwycięskiego domu(Slytherinu). Zniknęły podziały na domy — teraz wszyscy mogli zebrać się obok grającego zespołu i wspólnie zatańczyć. Wszystko było tak wspaniale, że nawet ja, ten wielki przeciwnik wszelkich uroczystości, obdarzyłem towarzyszących mi ludzi szczerym uśmiechem.
— To co, zatańczymy? — spytałem Blair, bo... co mi zależało? Przecież mogłem sprawić jej trochę przyjemności, nie musiałem zachowywać się jak głupi gbur. Szczęśliwie okazało się, że zespół zaczął grać wolną piosenkę, więc śliczna i czarująca Blair po prostu przyjęła moją propozycję i popędziła ze mną na parkiet. Nie przejęliśmy się nawet nagłą zmianą piosenki, po prostu świetnie się bawiliśmy. W międzyczasie dołączył do nas Lucjusz z Narcyzą, Edorius z Alecto — nawet Bairre Avery wkroczyła na parkiet.
Nawet Raven i Randall zdawali się świetnie bawić. Zaraz, co?! Randall Davies i Raven Coleman, ta wiecznie dogryzająca sobie dwójka graczy Quidditcha... Świetna Pani Prefekt, najlepsza uczennica przyszła na bal z powtarzającym rok, niezbyt inteligentnym obrońcą? Cholera! To chyba rzeczywiście był magiczny bal.
Rozejrzałem się po sali raz jeszcze. Nieopodal basenu, pod ścianą, majaczyła mi sylwetka Deirdre, dziewczyny mojego brata. Przeprosiłem Blair i ruszyłem pewnie w jej kierunku, po drodze chwytając z jakiejś tacki szklankę soku dyniowego. Kiedy wreszcie znalazłem się w jej towarzystwie, przyklęknąłem i złapałem ją za ramię.
— To piękny dzień, Deirdre, nie płacz — skrzywiłem się. Miałem okropne przeczucie, żę mogła szlochać z powodu mojego brata. Nigdy nie traktował jej wystarczająco dobrze — ona go kochała, a on zdradzał ją z przypadkowymi dziewczynami na imprezach. Często go kryłem i miałem później okropne wyrzuty sumienia, ale... co ja mogłem zrobić? Rodzice i tak postanowili, że ta dwójka skończy jako małżeństwo. Niby nie oznajmili tego oficjalnie, ale jasnym było, że tak zakładali.
— Och, nie, nie płaczę, ja tylko... — zaczęła, odrobinę zaskoczona moją obecnością. Zaproponowałem jej sok, ona propozycję przyjęła — upiła odrobinę i cicho zachichotała. Sztucznie, bo sztucznie, ale chyba sam fakt, że potrafiła się w takim stanie zaśmiać podnosił ją na duchu.
— Ja wiem... — zacząłem niepewnym głosem. — Wiem, że Marcus na ciebie nie zasługuje, ale musisz go zrozumieć. Został okropnie wychowany, naprawdę, zbyt łatwo ulega wpływom różnych ludzi — komu jak komu, ale Deirdre mogłem powiedzieć o tych głupich tradycjach wszystko. Kiedyś dużo rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że ona również nienawidzi wpajania arystokratycznym dzieciakom tych bezsensownych poglądów.
— Wczoraj rozmawialiśmy poważnie i... — zastanowiła się chwilę. — Obiecał mi, że przyjdzie. Tymczasem... — w tym samym momencie w pomieszczeniu zapanował okropny chłód. Wszelkie światła nagle pogasły, liście palmowe rozwiał wiatr, a świetnie ułożone włosy dziewcząt zostały odrobinę potargane. — Co się dzieje?
Cała ta mroczna atmosfera wszystkich zaniepokoiła. Niektórzy uczniowie zaczęli opuszczać Wielką Salę, inni powyciągali różdżki w celu użycia prostego Lumos, tak żeby oświetlić sobie drogę. Nauczyciele z kolei wymieniali ze sobą spojrzenia przepełnione lękiem. COŚ musiało się wydarzyć.
I rzeczywiście — w chwilę później wszystkie szyby w olbrzymich oknach uległy całkowitej destrukcji. Miliony małych odłamków szkła uderzyły w olbrzymi tłum ludzi. W ostatniej chwili zasłoniłem oczy ręką. Kiedy odsłoniłem ślepia, zarejestrowałem przerażający widok. Deirdre, która znajdowała się najbliżej miejsca katastrofy oberwała nimi najmocniej. Obecnie leżała na ziemi, cała zakrwawiona i przeraźliwie oszpecona.
— Deirdre?! Kurwa, Deirdre! — wrzasnąłem przerażony. Potrząsnąłem jej ramieniem. Cholera! Nic już do mnie nie docierało. Dziewczyna, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiałem leżała na ziemi z szkłem w głowie; z prześlicznej twarzy nastolatki nie zostało zupełnie nic.
Upadłem na tyłek, zacząłem odsuwać się od ciała nastolatki, kalecząc dłonie o potłuczone szkło. Nie. Ona żyła. Musiałem ją uratować.
— Pomocy! Pomóżcie! — mój głos stawał się coraz słabszy. W pomieszczeniu robiło się coraz zimniej, wybuchła panika. Ludzie byli tratowani przez swoich przyjaciół, przez członków rodziny. Ktoś przypadkowo nadepnął mi na palce, dobijając szkło na całą głębokość. Zawyłem z bólu.
Zarejestrowanie ponurych, zakapturzonych postaci zajęło mi tylko krótką chwilę. Lewitowali w powietrzu powoli, jakby wyszukując odpowiednich ofiar. Jedna z przerażających, ciemnych sylwetek bez twarzy pomknęła w kierunku lidera grającego zespołu — położyła na jego policzkach ręce i skradła mu przerażający... pocałunek?
Inna postać postanowiła wybrać mnie. Próbowałem stamtąd jak najszybciej uciec, ale nagle opanował mnie olbrzymi chłód, jeszcze gorszy niż ten, który trzymał moje ciało chwilę wcześniej. Wydawało mi się, że ucieka ze mnie całe dobro, że czuję się coraz gorzej i powoli tracę kontrolę nad własnym ciałem.
I wtedy — ni stąd, ni zowąd — przemknął nade mną przezroczysty, połyskujący  lew. Istota musiała przerazić się tak mocno, że natychmiast wyleciała przez okno. Ktoś złapał mnie za ramię, inna osoba pomogła mnie podnieść...
Straciłem przytomność.


-------
nie wiem czemu wciąż nie działają akapity!:(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz