sobota, 14 kwietnia 2018

Rozdział 6

   Waymare, skąd te rany? Gdzie byłeś o tej i o tej godzinie? Co się z tobą działo? Czy spotkałeś się z tą osobą przy moście prowadzącym do szkoły? Takie i inne pytania zadawali mi najróżniejsi nauczyciele. Sprawa dotyczyła - a jakże - rozegranego w dniu poprzednim pojedynku. Wszyscy ranni, którzy trafili do Skrzydła Szpitalnego z powodu odniesionych obrażeń, zostali ukarani minusowymi punktami i licznymi szlabanami u najbardziej surowych nauczycieli. Dlaczego mnie podejrzewano? Cóż, kilka osób wskazało moje nazwisko, poza tym liczne szramy, które pojawiły się na moim ciele zdecydowanie wyglądały podejrzenie. Uratowały mnie jedynie dwie sprawy - fakt, że pojawiłem się w Skrzydle Szpitalnym o wiele wcześniej niż pozostali uczestnicy bójki oraz to, że Edorius się za mną wstawił.
  — To moja wina, profesorze. Śpieszyliśmy się na zajęcia i przez przypadek go przewróciłem, uderzył głową w schody.
Szczerze mówiąc to wolałbym uderzyć głową w schody niż cierpieć z powodu pulsującego bólu w okolicach szczęki, prawdopodobnie wywołanego silnym zaklęciem ofensywnym, ewentualnie potężną pięścią któregoś z pseudokolegów. Niemniej, byłem im w jakimś stopniu wdzięczny; nowy nauczyciel Obrony przed Czarną Magią postanowił przygarnąć pod swoje skrzydła kilka osób, które uczestniczyły w bójce, tak w ramach kary. Dzięki temu nie musiałem chodzić na jego głupie konsultacje przez naprawdę długi czas! Przynajmniej taką miałem nadzieję.
W międzyczasie pozmieniały się także nastroje panujące w Hogwarcie. Wiadomość o znalezieniu ciała Moiry Hall odeszła w całkowite zapomnienie, odbyte nabory również uciekły z głów radosnych uczniów; przewagę zyskały spory, które wytworzyły się między wszystkimi czterema domami w Hogwarcie. Uczniowie Ravenclawu sprzeczali się z uczniami Slytherinu o utracone punkty, co doprowadziło do odzyskania przewagi przez Hufflepuff i Gryffindor - między Domem Borsuka a Domem Lwa nawiązała się naturalna rywalizacja.
Jakiś czas po wyjaśnieniu wspomnianej sprawy, otrzymałem list od ojca. Otworzyłem go z starchem malującym się w moich czekoladowych oczach, z drążymi rękoma i ustami wypełnionymi po brzegi moimi ulubionymi żelkami. Tak, uległem urokowi Wielkiej Sali i zdecydowałem się zjeść coś niezdrowego.

Drogi Robinie,

Pan Christopher wysłał nam sowę z dosyć ciekawym listem. Jego zawartość dotyczyła Ciebie, dokładnie Twoich stopni z lekcji Obrony przed czarną Magią. Jesteśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni! Masz takie znakomite stopnie, że mógłbyś zabłysnąć na niejednym polu bitwy, świetnie sobie radzisz. Trzymaj tak dalej, SYNU!

Jeśli chodzi o Drużynę Quidditcha, również gratuluję. Mam nadzieję, że zdobędziesz dla Ravenclawu wiele punktów, w końcu po coś tę znakomitą miotłę masz! Dobrze, na dzisiaj tyle, muszę zająć się sprawami w Ministerstwie.

Ojciec.

PS: Masz pozdrowienia od Wiltierny.

PPS: Pilnuj też brata, słyszałem, że trochę za dużo rozrabia.

PPPS: Namów Nancy, żeby została w domu, nie powinna wyjeżdżać do Francji.

Na początku wszystko wydawało się miłe. Nauczyciel nakłamał na temat moich ocen, wyrażał się o mnie w samych superlatywach, a w rzeczywistości gnębił mnie jak jakiegoś psidawaka. Gdyby nie wszystkie dopiski rodziciela potraktowałbym korespondencję w sensie pozytywnym, ale... oczywiście musiał dodać jakieś polecenia. W dodatku niemożliwe do spełnienia; nie byłem już w stanie wpłynąć na Marcusa, nie mogłem też przekonać Nancy, ona była pewna swoich działań.
— Ej, mówię coś — moje przemyślenia przerwał stanowczy głos Edoriusa. — Co napisali? Bardzo są wkurzeni? — zmarszczył brwi.
— Szczerze mówiąc to ani trochę. Christopher nagadał im, że świetnie sobie radzę — powiedziałem głosem przepełnionym obojętnością. Dalej miałem mu za złe, że nie poszedł ze mną do tej sowiarni. Stchórzył, nie chciał narażać się na atak ze strony innych Krukonów. Zresztą, do tej pory oddalał się, gdy widział na horyzoncie jakichś starszych uczniów Domu Orła.
— To chyba dobrze. Idziemy na opiekę nad magicznymi stworzeniami? - spytał. I poszliśmy. Pogoda uległa znacznemu polepszeniu, coraz więcej promieni słońca przebijało się przez chmury zwiastujące nadejście deszczu, w skrajnych wypadkach śniegu. Generalnie to nie czułem nadchodzącej zimy, raczej wiosnę, której wcale na tym miejscu nie powinno być.
Niemniej, dotarliśmy na miejsce po jakichś piętnastu minutach. Znajdowaliśmy się na skraju Zakazanego Lasu, rozbawieni i gotowi do podjęcia jakiegoś działania. Szczerze mówiąc to nie mogłem doczekać się tej lekcji! Słyszałem, że Silwanus Kettleburn był zawieszany kilkadziesiąt razy, poza tym nie posiadał już całej lewej ręki!
— Edorius, myślisz, że  Kettleburn jest... — zacząłem, ale przerwałem, gdy zdałem sobie sprawę, że kolegi wcale przy mnie nie było. Natychmiast odwróciłem się w kierunku gęsto osadzonych, sięgających nieba drzew. — Cholera, Edorius, gdzie jesteś?
Kolegi nie było. Obejrzałem się dokładnie, zrobiłem nawet krok do przodu, ale zatrzymałem się, gdy w oddali pojawiła się rosła sylwetka. Przez chwilę panowała cisza; olbrzymia, ciemna postać przypominająca wilkołaka stała i wpatrywała się we mnie, potencjalną ofiarę. Nogi wrosły mi w ziemię, serce zaczęło uderzać o klatkę piersiową z zdwojoną prędkością, a wąskie usta zamknęły się w szczelnym uścisku.
Wiedziałem, że na Błoniach znajduje się mnóstwo osób, że w chatce Gajowego przebywa potężny klucznik. Nie wiedziałem jednak czego spodziewać się po dzikiej bestii, któa znalazła się tak blisko brzegu Zakazanego Lasu. Przerażenie pogłębiał strach o Edoriusa; kolega zniknął, może nawet został w ekspresowym tempie pożarty? Przełknąłem głośno ślinę i ostrożnie sięgnąłem po znajdującą się za pazuchą szaty, różdżkę.
I wtedy w moim kierunku poleciał ciemnopomarańczowy strumień światła. Ogromna siła ugodziła mnie w pierś, przed moimi oczyma pojawiła się wszechogarniająca ciemność. A potem kolejny ból, tym razem spowodowany uderzeniem głowy o twardą ziemię.

***
Skrzydło Szpitalne nie wyglądało profesjonalnie. Dwadzieścia niewygodnych łóżek rozłożono w dwóch rzędach, po dziesięć w każdym, tuż pod białymi ścianami. Na samym końcu sali znajdowały się drzwi do gabinetu pielęgniarki, gdzie w pierwszej klasie próbowałem się włamać... z niepowodzeniem. Czy coś się zmieniło? Poza pacjentami, nie.
Pani Wanda, wysoka i szczupła kobieta w podeszłym wieku wyjaśniła mi, że będę musiał porozmawiać z dyrektorem. Poinformowała mnie, że w szpitalu leżę cały tydzień, że znaleziono mnie nieopodal jeziora w Zakazanym Lesie. Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak straszne wieści przekaże mi Albus Dumbledore.
— Witaj, Robinie. Przyniosłem ci trochę fasolek wszystkich smaków i czekoladowych żab.
Mężczyzna z długą, siwą brodą położył pakunki na stojącej obok łóżka szafce, wypełnionej po brzegi najróżniejszymi prezentami od siostry, brata i – jak się domyślałem - od rodziców. Głos miał poważny, ale łagodny, zdecydowanie poprawiający samopoczucie.
— Dzień dobry, dyrektorze. Muszę tylko powiedzieć, że niewiele pamiętam — bo nie pamiętałem. Szczerze mówiąc to wiedziałem, że oberwałem jakimś potężnym zaklęciem. To tyle. Nie mogłem przypomnieć sobie jakiejkolwiek przydatnej informacji.
— Dobrze, dobrze. Zacznijmy od tego, co pamiętasz... Lucjusz Malfoy, kolega z waszej klasy, mówił, że widział was idących na zajęcia z opieki nad magicznymi stworzeniami. To prawda, tak?
Przytaknąłem.
— Staliśmy przy chatce gajowego, może odrobinę za daleko, bo przy obrzeżach Zakazanego Lasu. Rozmawialiśmy o nowych zajęciach, gdy... — przełknąłem ślinę. — Zadałem pytanie Edoriusowi. Obejrzałem się, ale nigdzie go nie było... a potem, potem w lesie pojawił się jakiś potężny stwór, przypominał naprawdę rosłego człowieka albo... — dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak głupio brzmią moje zeznania. Mimo wszystko, postanowiłem je skończyć. — Wilkołaka.
Dyrektor nie wyglądał na zdziwionego. Wręcz przeciwnie, przybrał taki wyraz twarzy jakby spodziewał się, że wszystko, co mówię było prawdą.
— Resztę chyba potrafię dokończyć. Nie miałeś do czynienia z człowiekiem, och nie, nie można go tak nazwać. Zaatakował cię pewien niebezpieczny, przeklęty czarodziej... Musisz jednak wiedzieć coś więcej.
Nie chciałem. Postanowiłem zapytać się o swojego przyjaciela.
— Co z Edoriusem?
Dyrektor rozchylił kąciki ust i wskazał palcem na ostatnie łóżko stojące w drugim rzędzie.
— Oberwał nieco mocniej, ale wszystko z nim dobrze. Niemniej, kontynuujmy — i znowu stał się poważny. — Znaleziono was cudem. Pan Kettleburn postanowił wyruszyć do Zakazanego Lasu w celu znalezienia jakiegoś nowego gatunku magicznego, gdy przy olbrzymim jeziorze zobaczył kilka ciał.
Miałem ochotę zakryć usta dłonią. W Hogwarcie?! Ciała na terenie Hogwartu?!
         — Byliście tam wy i kilka innych osób. Niemniej, resztę opowiem na uczcie powitalnej, gdy wszyscy będą mogli się na niej pojawić. Trzymaj się, Robinie — i poklepał mnie po ramieniu.
I odszedł. Hogwart przestał być bezpiecznym miejscem; znajdowano ciała, grono pedagogiczne nie mogło poradzić sobie z narastającym zagrożeniem. Czy Edorius i ja przetrwaliśmy jako jedyni? Co z pozostałymi uczniami?
Wyglądało na to, że nawet w ciągu białego dnia nie mogliśmy czuć się bezpieczni, wolni od trwóg i grzechów całego świata.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~`

Tak, tak. Rozdział miał pojawić się wcześniej, ale zabrakło mi weny, poza tym wspominałem już o nauce... Niemniej, napisałem coś naprawdę krótkiego, tak żeby oderwać Was od tej nudy... nie jestem zadowolony, no ale wrzucam. A Wam się coś spodobało? Co myślicie o tym ataku i tajemnicach Dumbledore'a? Jak na moje to i tak dużo powiedział. :P
WASZE ROZDZIAŁY nadrobię w najbliższym czasie, więc proszę mi się upominać tutaj lub w spamie. ;)

Pozdrawiam!< 3

1 komentarz:

  1. No fajnie, że Edorius chociaż troche poprawił sie w moich oczach, bo wstawil sie za Robinem i załatwił mu wymówkę, no ale... w porzednim rozdziale troche sie od niego odwrócił, kiedy Robin go potrzebował, wiec nadal jestem na niego troszkę zła. Odrobinke się cieszę, że na koniec oberwał :P
    Troche dziwni ci uczniowie, skoro znalezienie ciała koleżanki ze szkoły już po nich spłynęło :D Nie ogarnie sie tej młodzieży. Nie czaje kopletnie o co chodzi temu Christopherowi... Czemu przekazał ojcu fałszywe info? Nie mogę rozgryźć jego zamiarów wobec Robina :D Ale tak czy siak, list od ojca był całkiem miły, wydaje sie, że jest naprawdę dumny z syna. Wiem, ze w PS pozdrowienia od macochy, ale mże przy pisaniu reszty listu nie było jej w pobliżu, skoro ojciec zachowywał sie normalnie :D Ale mogłby sam zająć sie problemami z innymi dziećmi, a konkretnie z Marcusem, bo to jest strasznie nei fair, żeby zrzucać tę odpowiedzialność na biednegi, młodziutkiego Robina. A Nancy, o mój Boże, mogł by otworzyć oczy i zobaczyc gdzie leży problem, że dziewczyna chce wyrwac sie z domu, a nie kazać Robinowi ją "namówić", no dżizas.
    Ten atak to mnie totalnie zaskoczył. Czy to stworzenie, ten "przeklęty czarodziej", co zaatakował R i E ma cos wspólnego ze smiercią tamtej dziewczyny? Strzelam, ze tak, ale kto wie. No i czym ten Robin oberwał, że aż tydzień był nieprzytomny :O Klasyczny Albus, ważne sprawy są do obgadania, a on zaczyna rozmowę od fasolek i czekoladowych żab.
    Lucjusz to jakos dziwnie często przebywa w pobliżu, gdy dzieje sie cos ważnego...
    Jak Dumble to powiedzial... Kilka ciał? Czyli ze żywych, czy dosłownie całych ciał? To znaczy, ze tylko Robin i Edorius przeżyli? Chciałabym, żeby ten człowiek przestał mówić wszystko zagadkami i pół-prawdami ;p Ale niczego innego się po nich nie spodziewam. Jak już przyszedł pogadać z Robinem, to mógł mu wszystko wyjaśnić, a nie "reszte powiem na uczcie".
    Rozdział rzeczywiscie krótki, ale obfitujący w akcję, więc nie ma na co narzekać, było super :D
    Weny życzę mnóstwo i powodzenia w nauce!
    Zapraszam do siebie i pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń